Od kilku dni jesteśmy świadkami przedziwnego spektaklu, który przypomina jakieś zbiorowe wprawianie się w trans przez jego uczestników. Krążą niby w chocholim tańcu po różnych mediach i publikatorach powtarzając, a raczej krzycząc w kółko: „zwycięstwo, godność, podmiotowość, dzielność”. Rządzący przekonują nas do ogromnego sukcesu, odniesionego w Brukseli. I nie chodzi im o fakt, iż Polak pozostanie na czele Rady Europejskiej, bo to jest klęska i zło, choć dotąd pilnie odnotowywaliśmy takie wydarzenia i dokarmialiśmy nimi nasze narodowe ego. Cieszyć się mamy z faktu, że Polska została przegłosowana 27 do 1, a jej stanowiska nikt nie poparł. Nikt w całej Unii Europejskiej! Ma to być dowód naszej moralnej wielkości i doskonałej dyplomacji?
Co sądzą przeciwnicy obecnego rządu, wiadomo. Ale wątpliwości zdają się pojawiać także wśród osób neutralnych politycznie czy sympatyzujących z władzami. Może jakieś zastanowienie się? Rozważenie, czy pomysł torpedowania kandydatury Polaka był błędem, czy tylko spartaczono jego wykonanie? Zamiast tego rozlegają się same bojowe pokrzykiwania i taplanie się w emocjach, zdradzających rozmaite kompleksy i braki. Po co analizować sprawność intelektualną i dyplomatyczną naszych najwyższych przedstawicieli? Przecież winni są znani, jak nie Moskwa, to Berlin.
W relacjach międzynarodowych ten sposób postępowania przynieść musi kolejne przykre, a czasem upokarzające konsekwencje. Gdy już tego typu emocje opadają, okazuje się często, że wywołane nimi straty są dalece przewyższające rzekome zyski (dla kraju?), które chciano takimi metodami osiągnąć. Ów krzyk z okopów często zmienia się w bojowe antyniemieckie zawołania. Czy krzyczący rzeczywiście tak wierzą w potęgę kanclerz Merkel, czy raczej chcą odgrzewaniem najprostszych klisz zasłonić kompromitację naszej premier i jej politycznego mentora? Rozmyślne i narastające używanie negatywnych określeń pod adresem naszego zachodniego sąsiada, rodzi pytanie, jakiego sąsiedztwa z Niemcami pragną owi patriotycznie – w ich własnej opinii – wzmożeni uczestnicy publicznych dyskusji.
Początek roku nie stał pod dobrą gwiazdą dla relacji polsko-niemieckich. Praktycznie nic nie zmieniło się w antyniemieckiej retoryce obozu rządzącego. Podstawowe pytanie brzmi: czy stoi za nią jakiś polityczny realny (podkreślam: realny) program redefinicji stosunków na korzystniejszy – zdaniem jego autorów – dla Polski niż do 2015 r., czy tylko jest to instrument w wewnętrznych rozgrywkach w kraju i oznaka rozładowywania kompleksów części naszych polityków (a za nimi części obywateli)?
Niemało w tym absurdów i złej woli. Wzrost aktywności zwolenników antyberlińskiej linii można było obserwować w kontekście rocznicy wyzwolenia niemieckiego obozu koncentracyjnego Auschwitz-Birkenau. Nie tylko ważni w państwie politycy, lecz także – i tu trzeba z ogromnym ubolewaniem podkreślić – niektórzy historycy włączyli się do akcji w istocie propagandowej. Z mediów nagle mogliśmy się dowiedzieć o celowym fałszowaniu historii przez Niemców, wręcz o wiele dziesiątków lat trwających działaniach dezinformacyjnych. To że wszystkie te informacje były kłamliwe, nie potwierdzone żadnymi „twardymi danymi“, u nikogo nie wywołało żadnych wątpliwości. Nie widziałem też, by któreś z mediów tak ochoczo zapraszających tzw. specjalistów od historii, zamieściło potem sprostowanie.
Jeszcze kilka tygodni temu wydawało się, że był to może odosobniony przypadek. Potwierdzać to mogły oficjalne rozmowy międzyrządowe polsko-niemieckie, jak i spotkanie Merkel-Kaczyński. Szybko się jednak okazało, że była to jedynie przysłowiowa cisza przed burzą. Do jej rozpętania doszło w związku z zapowiadaną od dawna możliwością przedłużenia na kolejne lata mandatu przewodniczącego Rady Europejskiej, byłego premiera RP, Donalda Tuska. Pominę bardzo ważną i właśnie toczącą się dyskusję o różnych wizjach Europy, funkcjonowaniu instytucji europejskich, dalszych losach integracji. Polskie władze pokazały, że mają problem ze zrozumieniem procesów zachodzących w dzisiejszej Europie, pomysłów nie mają (powtarzanie sloganu o „Europie ojczyzn” to niewiele), z tworzeniem sojuszy wewnątrz UE też chyba jest ogromny problem.
Za to czują głęboką potrzebę kontestacji Unii, stanowiska większości partnerów i udowadniania własnej moralnej wyższości. Tzw. narracja wewnętrzna polega głównie na szukaniu „kozłów ofiarnych”. Ktoś z kraju perfidnie donosi (wszak zachodni dyplomaci u nas niczego sami nie widzą), ktoś z zagranicy jest niedouczony i się wywyższa, ktoś inny powinien rozpamiętywać głównie winy dziadków sprzed 70 lat, a kolejny sprawdzić genezę posługiwania się widelcem w swoim kraju. Na niepowodzenia swoich akcji czy krytykę z zewnątrz reaguje się jakąś zjadliwością, zacietrzewieniem, wręcz agresją. Nie znamy dokładnie procedur wyboru wspomnianego przewodniczącego, ale za to doskonale wiemy, ile procent miał prezydent Francji w ostatnim badaniu opinii publicznej nad Sekwaną! Brawo!
Nie trzeba było też długo czekać na pojawienie się w wypowiedziach prawicowych polityków, publicystów obraźliwych i kłamliwych określeń pod adresem naszego byłego premiera i przewodniczącego Rady Europejskiej, z którym obecny rząd RP będzie musiał przecież współpracować. Jak najmocniej w niego uderzyć? Jak go zdyskredytować? Oczywiście wiążąc go z Niemcami. Miał wszak dziadka w Wehrmachcie, podejrzane kaszubskie pochodzenie, popiera go „kanclerzyca”, której się wysługiwał i wysługuje, no i jest rudy i ma wilcze oczy. Jedna z gazet nazwała go wręcz „folksdeutschem“, co zdradza chyba chęć wprowadzania nazistowskiej polityki rasowej także we współczesnym polskim społeczeństwie. Reakcja telewizji publicznej umocniła tylko we mnie głęboki bunt wobec konieczności płacenia abonamentu (na szczęście nie wiąże się to z koniecznością oglądania). A może nie było tak źle? Przecież mógł okazać się dla państwowej i tzw. niepokornej propagandy Żydem? Na tym etapie jeszcze nie jesteśmy? Fora internetowe już są…
W te niewybredne ataki włączyli się niektórzy politycy. Jeden z nich, wieloletni profesor uniwersytetu w Bremie, znany od lat z konsekwentnie negatywnego oglądu relacji polsko-niemieckich, napisał na twitterze (ulubione medium naszych polityków, chyba dlatego, że dużo pisać nie trzeba, a cytowanie zapewnione) o konieczności zmiany obywatelstwa przez Tuska z polskiego na niemieckie. Nie wiem, co siedzi w głowach takich ludzi. Z jednej strony nie mają żadnych oporów, by sięgać po niemieckie pieniądze, z drugiej ze świętym oburzeniem miast pośredniczyć między obu państwami, moderować konieczne i potrzebne zmiany, biorą się za odgrzewanie antyniemieckich uprzedzeń, czynią z nich podstawę swej polityki. Skąd się bierze to przekonanie, że jest się uprawnionym do łaskawego udzielania pozwolenia na posługiwanie się przez kogoś biało-czerwoną flagą? Z wewnętrznej wiary, czy z cynizmu, że tak łatwiej pozyskać wyborcę, ostatnio nazywanego z obca suwerenem?
To chętne sięganie po antyniemieckie slogany nie jest dobrym prognostykiem na przyszłość. Badania opinii publicznej przez lata potwierdzały poprawę postrzegania przez Polaków Niemiec i Niemców, jak i poparcie dla przynależności do UE. Zawiódł nie tylko rząd, lecz także wspierane przez władze instytuty eksperckie (choć z drugiej strony nie ma się co dziwić, jeśli na czele rady jednego z nich stoi wspomniany wcześniej profesor). Jednak ten krzyk – przynajmniej na pewien czas – pozwala przykryć inne sprawy, odwrócić od nich społeczną uwagę.
Czy zamiarowi przebudowania relacji polsko-niemieckich w dość enigmatycznym, ale dobrze brzmiącym duchu „wstawania z kolan” służy kompromitująca sprawa współpracy z SB obecnego ambasadora w Berlinie (nawet jeśli epizodyczna)? Żoną Cezara to on nie jest, ale mimo wszystko… I chyba Polacy też tak uważają. „Rzeczpospolita“ opublikowała wyniki badań ankietowych na temat losu prof. Andrzeja Przyłębskiego na dyplomatycznych salonach. Na pytanie „Czy w związku z informacjami o jego współpracy z SB należy odwołać ambasadora RP w Berlinie Andrzeja Przyłębskiego?“ połowa ankietowanych (50%) odpowiedziała „tak“. Komentując to, prof. Antoni Dudek stwierdził:
Zwolennicy lustracji i sankcji wobec dawnych TW powinni chyba się cieszyć. Tylko że wielu z nich jakoś milczy… Zapewne pod wrażeniem strasznych represji, którymi SB groziło w razie odmowy ówczesnemu studentowi, a dzisiejszemu profesorowi i dyplomacie.
Nie ulega wątpliwości, że nasze władze, a my razem z nimi, znaleźliśmy się na zakręcie. A może na rozdrożu? Od tego jak w przyszłości ułożą się relacje Polski z Europą i sąsiadami, w tym i z Niemcami, zależeć będzie po prostu nasza przyszłość. Kredyt zaufania, który Polska wypracowała sobie przez ćwierć wieku transformacji, budowy demokracji i uczestnictwa w polityczce międzynarodowej, jest mocno naruszony. Izolacja do niczego nie prowadzi. Rozumie to tak wielbiony u nas do ostatnich dni premier Węgier. Wczoraj zamieszczono w poczytnej niemieckiej „Rhein-Zeitung“ karykaturę odnoszącą się do brukselskich wydarzeń. Obok drzwi z tabliczką „Szczyt krajów Unii Europejskiej” mała postać o twarzy prezesa PiS z plakietką na pierwsi „Polska” maluje na ścianie napis „Precz z dyktatem Berlina”. Scenie przygląda się z pobłażliwością kanclerz Merkel i postać w charakterystycznej czapce, szlafmycy. To niemiecki Michael, personifikacja typowego mieszkańca krainy między Odra a Renem. Na uwagę kanclerz, że „przynajmniej nie ma porównania z nazistami“, jej towarzysz odpowiada „To miłe“.
Oczywiście byłoby naiwnością sądzić, że państwa w UE nie reprezentują swych interesów, że nie walczą o swoje, że nie spoglądają pilnie na swych wyborców i że kochają wszystkich swoich sąsiadów. Jednak po to stworzono – w konsekwencji skutków II wojny światowej – ponadnarodową wspólnotę, by te interesy mogły się w sposób pokojowy ścierać, jedne państwa mogły przekonywać innych i dochodzić do takich decyzji, które zyskują akceptację przynajmniej większości. Konieczna jest tu współpraca wszystkich, a nie – jak pokazał ostatni szczyt – nikomu niepotrzebne szarże ułańskie (na niemieckie czołgi?). W dodatku na właściwie drugorzędną sprawę. Krytykowane zawołanie sprzed lat „Nicea albo śmierć” miało jednak realne podstawy. „Tusk albo śmierć” już nie. Tzw. retoryka godnościowa może nadal oddziaływać na wyobraźnię części Polaków, jednak chyba nie na długo, jeśli osiągane będą tylko chwalebne „moralne zwycięstwa”. Zatem, gdy już opadną emocje, trzeba zabrać się do poważnego sprzątania, a potem do przemyśleń i może kilka zmian, w tym na tzw. stołkach.
Zob.
Wizyta A. Merkel w lutym w Polsce, jej spotkanie z J. Kaczyńskim dawały szanse i logiczne przesłanki dla ukucia polsko-niemieckiego porozumienia, już choćby na drodze odważnego ujawnienia tajnego spotkania latem, porozumienia z polskiej perspektywy, opartej o racje stanu państwa. Co zburzyła zupełnie marginalna sprawa reelekcji D. Tuska, możliwe że odsłaniając konstrukt na biblijnym piasku zbudowany. A przecież sam wzór Piłsudski nie zawahał się przecież, by odważnie w 1934 roku przejść do współpracy polsko-niemieckiej, w chwili jej zawarcia absolutnie odpowiadającej interesowi kraju. Ale do takiego odwrócenia sojuszy potrzebny jest mąż stanu.
Ciężkie to czasy, bo racjonalność w naszym kraju jako dziedzictwo Oświecenia (choć ja bym powiedział, że starożytności, a może i pierwszego hominida uczącego się wykorzystania narzędzi) ma złą prasę, a w opisie relacji międzyludzkich, w tym politycznych dominują pompatycznie opowiadane i wzbudzane emocje. Nie ma genialnych strategów na naszej scenie politycznej. Nie ma nawet średniej klasy zarządców. I myślę, że w związku z tym nasz Gospodarz popełnia jeden błąd, podobnie jak większość europejskiej klasy politycznej — wierzy, że ludziom obecnej władzy w Polsce zależy na zagranicy i rozważają prowadzenie stosownej do swoich celów polityki. Ja tego nie dostrzegam. Osoba ministra spraw zagranicznych na to nie wskazuje. Skupienie się na sprawach wewnętrznych, wręcz ślepota w sprawach zagranicznych, także temu przeczy.
Polska jest tu celem, narzędziem i układem odniesienia. Z tej perspektywy pani Premier odniosła sukces: pokazała Polakom, że z polskim Złem walczyć trzeba wszędzie. Że to Zło trzeba tropić i obnażać w imię racji wyższych. Bo racją najwyższą jest Naród kierowany przez Partię, a ta wiedziona przez Lidera. W tej sytuacji nie widzę powodu, by idąc za mediami i politykami utożsamiać się z polityką bieżącą i czuć częścią fantomowej, medialnej Polski. Ani przewodniczący PO, ani Nowoczesnej nie zaprezentowali w tej sytuacji nic więcej, niż sprawne płynięcie z nurtem. Jakieś propagandowe wniesienie o wotum nieufności dla rządu?
Emocje, emocje, emocje i pustka na koniec dnia. Wobec braku bliskiej mi drogi na tym rozdrożu uważam, że racjonalne jest pokazywanie światu i współobywatelom, jak bardzo zróżnicowana jest Polska i Polacy. Jak żywa i wartościowa jest jej kultura i jak bardzo realna jest alternatywna polityka. Alternatywna — nie lustrzana w stosunku do PiS. Im więcej Niemców będzie miało znajomych Polaków, im bardziej elity będą się znały i uodparniały na media obu stron (niemieckiej i polskiej), tym większa szansa, że przejściowe działania polityków nie zaburzą porozumienia. Problem w tym, że po prawie 30 latach (sic!) od upadku bloku wschodniego stereotypy narodowe i ich emocjonalne klisze wśród elit są silniejsze, niż racjonalna ocena korzyści z relacji.
Podsumowując — emocje nie powinny być podstawą długofalowej polityki w relacjach społecznych, a skoro obecna ekipa w Polsce żyje chwilą i pępkiem nad Wisłą, trzeba działać pokazując im i obserwatorom inną twarz Polski. By ci, którzy wybierają współpracę ponad konflikt zechcieli nas w swoim gronie, gdy nadejdzie wielka, narodowa depresja po zbiorowych uniesieniach. A gospodarka zacznie domagać się racjonalności od twórców slajdów.