W trakcie porządkowania zdjęć z wyprawy do Santa Margherita Ligure i Rapallo, przyszedł mi na myśl stary, poczciwy fotoplastykon. Przed oczyma kolorowe obrazy, wśród nich wiele pocztówkowych ujęć (takie widoki niemal same wciskają się przed obiektyw…). Komentujemy je sobie głośno, staramy się przypomnieć uczucia, zapachy, kolory. Czy pozostaną z nami na dłużej, czy zwycięży stereotypowa wakacyjna optyka? No, ładnie było… Jestem jedną z wielu osób, które przez okulary przyjezdnego, turysty z daleka, spoglądają na wybrany fragment tej ziemi. Pokonałem standardową drogę od książkowego przewodnika, broszur z informacji turystycznej po samodzielne wałęsanie się i pstrykanie zdjęć. Bardzo sobie jednak cenię odczuwany stale pewien niedosyt i chęć wyjścia poza schemat zwiedzania, czy szukanie własnych ujęć, takich dziurek od klucza, przez które chcę spojrzeć poza wakacyjną inscenizację.
Do Santa Margherita udaliśmy się pociągiem. Przyjechał punktualnie, koszt biletu na odcinku 20 km to cena jednorazowego przejazdu metrem w Berlinie. Wielokrotnie jeździliśmy po okolicy koleją i ani razu nie sprawdzono naszych biletów! Zaufanie do ludzi aż dziwne dla przybysza z Polski. Santa Margherita Ligure, jeden z prestiżowych nadmorskich kurortów tego regionu, robi wrażenie położeniem i zabudową. Także poranną atmosferą, brakiem pośpiechu, hałasu, małym stosunkowo ruchem… W niewielkim porcie można jeszcze spotkać rybaków czyszczących sieci, w niewielkich sklepikach rybnych kolejki po świeży towar. To dość rzadki widok. Rybołówstwo, przez wieki główne źródło dochodu, staje się rzemiosłem wymierającym. Supermarkety oczywiście oferują rybę w wielu gatunkach, miejsca jej pochodzenia dalekie są jednak od Ligurii.
W swych długich dziejach miasteczko chyba tylko raz otarło się o tzw. wielką politykę. W pięciogwiazdkowym Imperiale Palace Hotel w 1922 r. odbyły się z dala od oczu polityków i dziennikarzy rozmowy między Niemcami a ZSRR. Radziecka delegacja mieszkała tu podczas obradującej wtedy konferencji w Genui. 16 kwietnia 1922 r., zaskakując międzynarodową prasę i uczestników konferencji, w sali owalnej hotelu, podpisano dokument nazwany traktatem z… Rapallo. Sygnatariuszami byli niemiecki minister spraw zagranicznych, Walther Rathenau i jego radziecki odpowiednik Gieorgij V. Cziczerin. Współpraca, którą umożliwiał układ, była sposobem przełamania izolacji na arenie międzynarodowej po I wojnie światowej i rewolucji bolszewickiej. Część uczestników rokowań wzięła później udział w uroczystym obiedzie, który wydał w niedalekim Portfino, w swej rezydencji Castell San Giorgio, emerytowany dyplomata niemiecki Alfons Mumm von Schwarzenstein. W dzienniku pod datą maj 1922 roku, odnosząc się do wielo- i dwustronnych negocjacji zapisał:
Wypowiedziano wiele ładnych słów, jednak Europa żąda nadal czynów, które dadzą jej nadzieję na odbudowę. Jedynie Rathenau był aktywny, wszak rozbił garnki, w których dla Niemiec chciano upichcić pewną strawę. Tymczasem nie możemy nie docenić, że po wielu latach wrogości po raz pierwszy doszło do nawiązania pokojowej wymiany zdań na zasadach partnerskich między nami a naszymi dotychczasowymi przeciwnikami. Oczywiście, w atmosferze nieufności, który wywołał niemiecko-rosyjski układ z Rapallo – jedyny widoczny owoc konferencji –, nic innego nie chciało się rozwinąć, a tak szumnie zapowiedziany Treuga Dei przez Lloyda Georges’a okazał się krótkotrwałą gwarancją pokojową między Europą a Rosją. Zebrane w Genui mocarstwa przekonały się, że klęska Niemiec nie jest w ogólnoeuropejskim interesie. I dlatego też nie chcemy porzucić nadziei, że konferencja w jej skutkach może się okazać kamieniem milowym na drodze do zachowania pokoju. Chętnie przyłączamy się do umieszczonego na stronie 71 tej księgi gości (Gästebuch) wpisu Waltera Rathenaua, który przy ogromnym aplauzie delegatów – poza francuskimi – powiedział: „Ogłaszam pokój, pokój, pokój“.
Hotel szczyci się tym historycznym epizodem i wykazuje na swojej stronie internetowej. W mieście nie znalazłem żadnych innych form upamiętnienia Traktatu w Rapallo. Ileż takich umów podpisano zresztą w miejscowościach o pięknych nazwach i krajobrazach i z jakim skutkiem?
Spacer po miasteczku warto zacząć od mola. Uwagę zwracają pomniki Krzysztofa Kolumba i króla Włoch, Wiktora Emanuela. Na małym cyplu wyciąga dłonie w stronę morza św. Małgorzata. Z tarasów kościoła San Giacomo di Corte i ogrodu willi Durazzo-Centurione można podziwiać panoramę miejscowości i otaczającej ją zatoki.
Do Rapallo udaliśmy się statkiem. Zamiar był inny, ale poinformowano nas, że przejście piechotą nie jest zbyt miłe i bezpieczne (trasa częściowo prowadziłaby wzdłuż ruchliwej i wąskiej drogi). Podróż morzem trwała tylko kwadrans. Zmienijące się szybko widoki pobudzały nasza chęć poznania tego słynnego kurortu Riwiery Liguryjskiej. Na naszej skali atrakcyjności zwiedzanych miejsc Rapallo znalazło się jednak na ostatnim miejscu. Okazało się bardzo głośnym i zatłoczonym miejscem. Zamiast morskiej bryzy, zapach spalin i tłuszczu z kuchni. Być może poirytowały nas także godziny otwarcia głównych kościołów, które przez trzy godziny wczesnym południem są zamknięte na głucho, a inne otwiera się z rzadka w wybrane dni. Być może wpływ miała pogarszająca się pogoda, burza wisiała już w powietrzu.
Ostatnim punktem w programie było zwiedzenie sanktuarium maryjnego na górze nad miastem. Magnesem był nie tylko cudowny wizerunek Madonny, mała bizantyjska ikona przekazana – jak głosi legenda tego miejsca – pewnemu pasterzowi w czasie objawienia, ale i malownicze widoki. Zrezygnowaliśmy ze wspinania się pod górę i skorzystaliśmy z otwartej w 1934 r. kolejki linowej. Sanktuarium powstało w drugiej połowie XVI wieku. Tego dnia tonęło już w deszczowych chmurach. Prześladujące nas we Włoszech fatum i tym razem dało o sobie znać. Kościół był zamknięty na głucho. Pielgrzymi byli mile widziani dopiero po obiedzie (o czym jest w przewodniku, ale drobnym drukiem). Czekać ponad dwie godziny? Chmury były coraz gęstsze, więc nawet ładnych zdjęć nie można było zrobić. I tak ani ikony, ani panoramy, o obiedzie nie wspominając. Po ponad godzinnym marszu w dół kamienistą drogą, uraczyliśmy się różnymi rodzajami placka o nazwie focaccia i z radością wsiedliśmy do pociągu w kierunku Sestri Levante.
Dziękuję p. Loli Scala z Imperiale Palace Hotel za nieodpłatne udostępnienie zdjęcia.
Zob. także:
Ruiny w ogrodzie
Przy dźwięku cykad
Sol vita est
Siódme poty
Raj na ziemi ze skazą
Procesja
Trzewia miasta