Dobrych kilka lat temu Andrzej Mleczko stworzył karykaturę, która odnosiła się do jednej – spośród wielu – naszych nieco irracjonalnych skłonności, dla postronnych raczej niezrozumiałych. Oto z pola walki ucieka dwóch rycerzy. Za nimi grad strzał. Jeden ze szlachetnie podających tyłu mówi w niejakiej desperacji do towarzysza (w tzw. dymku komiksowym): Mam już dosyć tych cholernych moralnych zwycięstw! Dzielny woj, na którego wojenna Fortunna ani spojrzeć łaskawie nie chciała, miał może i po dziurki w nosie tego doświadczenia, ale czy jego stanowisko podziela/ła reszta narodu? Kiedy pierwszy raz zobaczyłem ten rysunek, odniosłem go do czegoś minionego. Stałe nabożeństwo do narodowych klęsk wydawało się wtedy nieco już przemijającą formą okazywania patriotyzmu. Jednak teraz mamy – takie jest moje wrażenie – nawrót do rozpamiętywania moralnych zwycięstw, czyli klęsk, porażek, tragedii i dramatów. Znów wychodzi na to, że to jest jedyna szlachetna wiktoria, jaką należy cenić. Im gorzej, im więcej zniszczeń, trupów, tym właściwie lepiej, szlachetniej, wspanialej… O czym to może świadczyć? Jak tłumaczyć taki powrót historii afirmatywnej, gdy raczej trzeźwego namysłu trzeba, a nie bałwochwalstwa? Przypadek, czasowa moda, a może powrót naszych polskich upiorów?
Kilka dni temu ukazał się bardzo krytyczny artykuł wrocławskiej dziennikarki, specjalizującej się w historii, Beaty Maciejewskiej na temat części popularnych ostatnio rekonstrukcjach historycznych. Artykuł opatrzono bardzo wymownymi zdjęciami. Utkwiły mi one mocno w pamięci i co to dużo mówić – zszokowały. W ramach obchodów święta „żołnierzy wyklętych“ jedna z wrocławskich szkół przygotowała akademię, której częścią była inscenizacja egzekucji uczestniczki powojennego antykomunistycznego ruchu oporu. Na gazetowym zdjęciu widać młodą, klęczącą dziewczynę, której kolega, wcielający się w rolę ubeckiego kata, przykłada do potylicy pistolet. Na innym zdjęciu dziewczyna leży już na podłodze. Wokół głowy rozsypane włosy.
Sceny te zmroziły mnie. A może nie powinienem się dziwić? W popularnych filmach czy grach komputerowych trup wszak ściele się gęsto. Nasze dzieci zabijają i są zabijane online. Czemu się więc czepiam szkoły, która być może chciała tylko młodymi ludźmi wstrząsnąć? Patriotycznie ich pobudzić? Zgadzam się z red. Maciejewską, że w tym przypadku przekroczono wyraźną granicę. Szkoła nie powinna być miejscem, gdzie młodemu człowiekowi wkłada się do ręki broń (nie ważne, że atrapa), przydziela się rolę kata lub ofiary. Mam nadzieję, że soku pomidorowego nie używano, by było jeszcze dobitniej i bardziej bezpośrednio.
Czy tych wydarzeń, tamtej tragedii nie można pokazać w inny sposób? Zabrakło środków wyrazu? Pozostał tylko najprostszy, niemal łopatologiczny przekaz? Czemu miała służyć ta niby realistyczna inscenizacja? W jaki sposób przybliżała młodym ludzim złożoność okresu, w którym przyszło żyć wielu Polakom krótko po II wojnie światowej? Według red. Maciejewskiej, wrocławska szkoła nie była wyjątkiem, takich inscenizacji w Polsce odbyło się więcej. Młodzi patrioci polscy ginęli w szkolnych aulach, a młodzi ubecy polscy do nich strzelali na oczach swych klas.
Rekonstrukcje historyczne są bardzo popularne. Ich zwolennicy uważają, że w ten sposób dotykają materii przeszłości, wczuwają się w nią, choć tylko swe wyobrażenia o niej podbudowują współczesnymi emocjami. Do przeglądarki google wstukałem jako poszukiwana frazę właśnie rekonstrukcje historyczne. Maszyna „wyrzuciła“ ponad 200 tys. rekordów. Nie są to zatem pojedyncze inicjatywy, lecz wręcz masowy ruch rekonstruktorów, a może raczej „konstruktorów“ pewnych wizji. Zacząłem szukać po literaturze. Pokazało się już kilka ciekawych opracowań na temat rekonstrukcji historycznych w Polsce.
Badaniami objęto też osoby organizujące takie grupy i tzw. wydarzenia. W Polsce – podobnie jak to stało się wcześniej w Europie czy świecie – rekonstrukcje historyczne są więc bardzo popularne. Członkowie różnych stowarzyszeń historycznych zajmują się wybranymi problemami z przeszłości i epokami. Można znaleźć grupy, które przedstawiają życie codzienne we wczesnośredniowiecznym grodzie czy na wsi średniowiecznej. Uczestniczymy w barwnych bitwach dawnej epoki (barwnych z naszej perspektywy, ten szczęk mieczy, szum husarskich skrzydeł, odgłos katiuszy…przepraszam, poniosło mnie). Chyba najbardziej znana impreza tego typu to obecnie bitwa pod Grunwaldem.
Wiek XX cieszy się chyba jeszcze większym powodzeniem. Dominuje oczywiście II wojna światowa, przede wszystkim odtwarzanie jakichś fragmentów zmagań militarnych. Ale mieliśmy już drastyczne inscenizacje: rzezi, mordów, gwałtów, egzekucji, nawet podpalenia stodoły. Czy w tym kierunku zmierzamy? Tu giną, krzyczą, cierpią, a obok tłum widzów, jedni w powadze obserwują, ale w sąsiedztwie ktoś gada przez komórkę, ktoś inny dojada kiełbaskę z grilla, inny krytykuje, że mało widać.
Przepraszam urażonych, ale doceniając trud „zrekonstruowanego“ rycerstwa, gdzie mąż staje z mieczem naprzeciw męża (lub z pepeszą), nie mogę strawić odtwarzanego okrucieństwa wobec bezbronnych. Pamiętać trzeba także, że zawsze jest to epatowanie wojną i śmiercią, trywializowanie jej (jak to na wojence ładnie…) mimo szlachetnych pewnie przesłanek.
Inscenizacje historyczne w szkole nie są także niczym nowym. Nauczyciele chętnie z nich korzystali (i korzystają). Czy jednak w pogoni za „wykazaniem się w temacie“ nazbyt szybko nie porzuca się moralnych ograniczeń? Wrocławski przypadek – jak wspomniałem – nie jest odosobniony. W internecie znalazłem wiele innych przykładów. W jednej ze szkół w sali gimnastycznej zebrano uczniów różnych klas. Nauczyciel pełnił rolę narratora. Tematem były zmagania polskie w czasie II wojny światowej. Uczniowie odgrywali różne scenki, w większości były to różne sceny bitewne.
Nie bardzo wiem, czemu ma to służyć? Czy nauczyciel / nauczyciele muszą sięgąć już po takie środki, by zachęcić uczniów do poznawania historii? Czy wojna i doświadczenie wojenne, najlepiej związane z walką, mają być dominującym tematem tych inscenizacji? A strach przed bombami, ucieczka przed frontem, stanie w kolejce po chleb, czy śmieszne dylematy związane z odbieraniem komuś życia już nie?
Kilka tygodni temu jedna z osób zaangażowanych w przygotowanie reformy szkolnictwa udzieliła pouczającego wywiadu. M. in. dotyczył on rzeczy nienowej, sporu, który toczy się już od XIX wieku, jaka ma być Polska, jaki ma być Polak.
Na pytanie:
Kim dla pana jest patriota?
padła odpowiedź:
Patriota czasów wojny to ten, kto jest gotów poświęcić życie dla swojej ojczyzny. Patriota czasu pokoju to ten, kto pielęgnuje kulturowe dziedzictwo narodu, który się nim interesuje, który stara się poznać swoją ojczyznę, literaturę, zabytki…
Autorki wywiadu, Justyna Suchecka i Olga Szpunar dopowiadają:
… który płaci podatki, sprząta po psie, nie jeździ na gapę….
Na co pada stanowcza odpowiedź:
Nie, nie, nie. Patriotyzm jest miłością ojczyzny. Płacenie podatków jest przymusowe. Nie można kochać pod przymusem.
A jak już kochać, to oczywiście w jeden sposób, opisany przez ministerstwo, chciałoby się zakrzyknąć. Tylko dlaczego ten dystans wobec podatków i osób, które z dumą je płacą? Czy to pedagogiczne? Trafnie ujął ten dylemat prof. Marcin Kula, który stwierdził:
Miłość (ja wolę słowo „przywiązanie”) do kraju nie oznacza bezkrytycznego podejścia ani do niego, ani do jego przeszłości. Jako cele nauczania historii widziałbym szukanie i refleksję, a nie przedstawianie do wierzenia gotowego obrazu, zwłaszcza jeśli miałby być jedynym. Sam chciałbym uczyć historii poprzez krytyczną analizę przeszłości, poprzez dopomaganie wysiłkowi jej zrozumienia – także w wypadku działań nagannych.
Forsowanie tylko jednego obrazu przeszłości prowadzi do jego zafałszowania, nie zwraca się uwagi na złożoność dylematów, przed którymi stały historyczne postaci. W historii Polski były, jak wiadomo, i chwalebne momenty, i momenty wstydu. Powinny to być tematy lekcji. Można mieć nadzieję, że historia afirmatywna nie zdominuję naszego myślenia o przeszłości. Byłoby to dowodem naszym kompleksów i braku wiary w siebie.
Hagiografia narodowych dziejów – konkludował prof. Kula – nie jest drogą do kształtowania patriotyzmu, jeśli w ogóle trzeba go specjalnie kształtować – i to poprzez historię. Nie jest też jego wskaźnikiem. Nawet w stosunkach między zakochanymi ludźmi warto zachować szczyptę krytycyzmu wobec siebie nawzajem. No i nie jest dobrze budować miłość na półprawdach, bo szybko może się ona okazać półmiłością.
Może też się znudzić, zobojętnieć. Nawał wydarzeń i gadżetów (bo jak to inaczej nazwać) związanych z „wyklętymi“ dociera już chyba do tej granicy.
Zob. także:
Beata Maciejewska, Przebierańcy, którzy udają egzekucje nie nauczą nas historii, „Gazeta Wyborcza“, 3.03.2016.
Marcin Kula, Polityka historyczna dla najmłodszych. O „Elementarzu małego Polaka” Joanny i Jarosława Szarków (KL dzieciom), „Kultura liberalna“, 8.03.2016.
Marcin Wilkowski, Rekonstrukcje historyczne i estetyzacja przeszłości, „historiaimedia”, 16.08.2011.
Wojciech Burszta, Arkadiusz Karwacki, Jacek Nowiński, Krzysztof Olechnicki, Tomasz Szlendak, Dziedzictwo w akcji. Rekonstrukcja historyczna jako sposób uczestnictwa w kulturze, Warszawa: Narodowe Centrum Kultury 2012.
Marcin Wilkowski, Po co nam rekonstrukcje historyczne, „historiaimedia”, 18.07.2013.
Tenże, Rekostrukcje historyczne, „KARTA”, 2014, nr 81, s. 138-141.
Historia w wersji popularnej, pod red. Izabeli Kowalczyk i Izoldy Kiec, Gdańsk 2015.
Dziękuję „Gazecie Wyborczej” za zgodę na nieodpłatne wykorzystanie zdjęć.
Dobry artykuł! Według mnie to zupełnie bez sensu szukać w historii tego, za co możemy być dumni, czy też znaleźć coś, za co trzeba się wstydzić. Dla mnie historia to jak kryminał – trzeba dowiedzieć się, jak było, co się wydarzyło i rozwiązać pytanie, dlaczego tak było. Dumna mogę być z tego, co ja zrobiłam. A ze wstydem jest tak samo. Jeśli źle postępowałam, muszę zanalizować, dlaczego tak zrobiłam i wyciągnąć nauki z tego błędu.
Podpisuję się pod tym tekstem. Do koncepcji moralnych zwycięstw nie podpada Konstytucja 3 Maja, bo niby rocznica jej uchwalenia podniesiona jest do rangi święta narodowego, ale samo wydarzenie jest nijak rozumiane, bo zbyt abstrakcyjne, zakotwiczone w sztuce dyplomacji, a nie w kałużach męczeńskiej krwi. Stąd potrzebuje ono wsparcia w kalendarzu narodwoym ze strony święta, ucieleśniającego już rzeczone męczeństwo – 11 listopada. Bo 11 listopada nie konotuje w tym przypadku samego aktu odzyskania niepodległości, w rzeczonym dniu bezkrwawego, ale zanurzony we krwi wysiłek legionowy, od 1914 roku. W przeciwieństwie wiec do 11 listopada święto Konstytucji 3 Maja, rekurujące do zwycięstwa dyplomatycznego, jest ponadto relatywizowane poprzez negacje osoby jego twórcy – króla Stanisława Augusta Poniatowskiego – przez rzeczoną wykładnię, z moralnymi zwycięstwami w narodowym plecaku.
Tu są w sumie pozbierane rzeczy bardzo różne.
Oczywiście szkolna inscenizacja strzelania w tył glowy to horror. Pół wieku temu jeździł po Polsce czołg z napisem „Rudy”. Różne warianty pokazywania wojny jako przygody plus konformizm przybierający postać zgadywania domniemanych intencji zwierzchności szkolnej. Obrazek z inscenizacji egzekucji pokazywałbym wszystkim, którzy wierzą w jakąś szczególną zdolność szkoły do wychowywania i uważają, że im wcześniej wyrwie się dzieci z rodzinnego środowiska, tym lepiej.
Pytanie, jak się do tego ma zabawa w rekonstrukcje historyczne – wielu ludzi młodych tak się bawi. Ano chyba niespecjalnie. Wątpliwe w szczególności, czy zabawy te wiążą się z czyimś planem wychowania patriotycznego czy polityki historycznej. Trzeba by o to spytać młodych ludzi przebiarających się w mundury na przykład Armii Czerwonej czy Wehrmachtu, nie mówiąc o formacjach bardziej kontrowersyjnych.
A może zabronić takich zabaw? Są jednak w sumie chyba mimo wszystko mniej klopotliwe niż na przykład wyścigi po osiedlach lub chuligańskie „ustawki”…
Tak długo, jak będę mieć na to wpływ, u mnie takich inscenizacji nie będzie. Ale naprawdę coraz trudniej stawiać tamę temu, co jeszcze dekadę temu powszechnie było uznawane za niebezpieczny ekstremizm, a dziś jest wspieranym przez państwo „patriotyzmem”.
Dziękuję! Jak zwykle celnie i rzeczowo podsumowane, to co nas doświadczonych i Was rozumiejących boli!!!!!
Dlaczego tym manipulatorom świadomości nie przyjdzie do ciasnej głowy pomysł na „rekonstrukcje” dyskusji Kuźnicy Kołłątajowskiej? Pytanie retoryczne.
Dokładnie to, co – może nieco emocjonalnie – nazwałem trywializacją cierpienia. Co więcej, trywializacją w kostiumie wyższych niż humanizm racji. Wyższych, bo pozwalających w swoje imię czynić z cierpienia banalne igrzyska. Powtarzam sobie i komu mogę, że historyk winien mówić w imieniu zmarłych, bezbronnych, potrzebujących 'tłumacza’ w relacji ze współczesnymi. To powinność etyczna. To, co się nam obecnie funduje, to prymitywny, emocjonalny i werystyczny pragmatyzm. A to za mało, byśmy sami się porozumieli. O zrozumieniu innych, o zbudowaniu nawyku szukania rozumienia innego nie ma nawet mowy.