Od kilku dni mamy festiwal wypowiedzi polityków na tematy historyczne. Wiara we własną omnipotencję pcha wielu z nich na nieznane, niebezpieczne, a nierzadko i cuchnące wody. Cóż, kiedy coś takiego jak publiczna kompromitacja już nie istnieje. W czasie spotkania z dziennikarzami zagranicznymi w Muzeum Ulmów w Markowej premier Mateusz Morawiecki, z wykształcenia historyk, miał wyrazić ubolewanie z racji miernych efektów polskich badań historycznych z ostatnich dziesięcioleci. Co szef rządu miał na myśli? Obszerną interpretację tej wypowiedzi przygotował już Adam Leszczyński, odsyłam więc do jego tekstu. Słowa premiera przywołują jednak (z zasnutego pajęczynami kąta) jeszcze inny problem. Czy politycy korzystają z pomocy specjalistów lub raczej czy w ogóle dostrzegają/odczuwają taką potrzebę, zanim podzielą się z nami i całym światem swymi sądami, nieraz bardzo jednoznacznymi, zanim podejmą decyzje, nierzadko prowokujące różnorakie skutki? A skoro najwyraźniej nie, to może ich do tego jakoś zobligować?
Przemówienie a wypowiedź
Potrafię wyobrazić sobie taką oto sytuację. Zbliża się ważna rocznica, uroczystość jubileuszowa czy przyjazd ważnego partnera zagranicznego. Z tej okazji przygotowywane są różnego rodzaju przemówienia. Muszą być dostosowane do tzw. kontekstu. Nierzadko elementy nawiązujące do historii, nawet te podstawowe, z pewnością odgrywają niemałą rolę i powinny być sprawnie wplecione w narrację. Można wprawdzie rozwijać pieśń na kanwie refrenu „jesteście dumnym narodem”, ale zwykle pożądane jest bardziej treściwe odwoływanie się wiedzy o przeszłości. Dzięki temu przemówienie nabiera kolorów, a osoba je wygłaszająca zyskuje na prestiżu.
Nigdy nie pisałem takiego przemówienia politykowi, więc mogę w tym miejscu tylko sobie pogdybać. Są jednak osoby, które czynią to zawodowo. W swej pracy mogą też liczyć na merytoryczne wsparcie. Jednak przemówienie znacznie różni się od wystąpień – jak mawiał z przekąsem mówił mój dawny szef – a vista, czyli wygłaszanych z tzw. głowy. Utrwalone na piśmie, dopieszczone stylistycznie, sprawdzone z każdego punktu widzenia, nierzadko przećwiczone przed lustrem. Drugie może być spontanicznym sukcesem lub – ma na to niemałe szanse – takąż samą wpadką, nieraz bolesną i wstydliwą.
Błędy rzecz ludzka
To może być ciekawe zadanie badawcze. Kiedy politycy popełniają więcej gaf i pomyłek, czy w trakcie przemówień odczytowanych z kartki (ekranu), czy wypowiadając się swobodnie do zebranych lub kamer? Czy potknięć, błędów można uniknąć? Pretekstem do napisania tego tekstu była niedawna wypowiedź premiera, Mateusza Morawieckiego, z wykształcenia historyka. Było ich właściwie kilka, część skończyła się wręcz żenująco (współpraca z automatycznym tłumaczem), daleko od zakładanego efektu. Nawet w moich nieprofesjonalnych oczach nie musiało się tak stać. Co najłatwiej wyeliminować? Nad ekspresją przed ekranem i wymową trzeba dłużej popracować, ale przecież można uniknąć opowiadania nieprawd lub półprawd. Wystarczyłoby po prostu sprawdzić.
A skoro nie zrobiono tego, musi pojawić się pytanie dlaczego. Czy to było przypadkowe, czy zdradza brak jakiegokolwiek zaplecza intelektualnego. Tak się chyba już utrwaliło, że każdy jest wybitnym specjalistą i nie ma potrzeby sięgania po rady innych. My, obywatele, lubimy się znać na wszystkim niezależnie od kompetencji. Ale czy pogląd ten muszą podzielać osoby, których poprzez akt wyborczy delegujemy do sprawowania władzy? Z pewnego rodzaju podziwem przyglądam się tzw. dyżurnym politykom, którzy od rana do wieczora w różnych mediach dzielą się z nami swoimi mądrościami. To że niewiele mają one wspólnego z wiedzą, nie jest niestety ważne. Także dlatego, że zwykle dziennikarze nie są przesadnie uczuleni na kwestie merytoryczności wypowiedzi swych gości, jak i własne.
Rozwiązanie
Kilka dni temu jeden z moich ulubieńców pośród dziennikarzy kilka razy na antenie przekonywał, że tylko w Polsce groziła śmierć za ukrywanie Żydów. Takich czy innych potknięć czy błędów można bez problemu wskazać wiele. Ich wybór można znaleźć na portalu oko.press. Dlaczego nie korzysta się z wiedzy fachowców, kształconych i opłacanych z pieniędzy obywateli? Nie zasięga się ich opinii i nie prosi o radę. Większość obecnych problemów udałoby się uniknąć, gdyby decyzje polityków byłyby poprzedzone zwykłymi konsultacjami, a rządzący nami mieli szacunek dla posiadaczy merytorycznej wiedzy. Skąd przekonanie wielu polityków, że zawsze reprezentujemy jakieś opcje polityczne i w związku z tym nasze wywody są tylko opiniami „grupy kolesi”? A może to tylko taka wymówka, by podważyć potrzebę konsultacji i ewentualnego zmodyfikowania decyzji i projektów? To szufladkowanie jest zabawne, zdradza dość prymitywny ogląd rzeczywistości społecznej, choć po pewnym czasie staje się męczące.
Z pewnym sentymentem wspominam zaproszenie prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego na posiedzenie poświęcone relacjom polsko-niemieckim. Zebrało się nas spore grono. Już tylko pobieżny rzut oka na zebranych przekonywał, że w spotkaniu wzięli udział specjaliści z różnych ośrodków krajowych. Prezydent przysłuchiwał się dyskusji, od czasu do czasu zadawał pytanie. Takich międzygeneracyjnych i zróżnicowanych dyscyplinarnie spotkań brakuje w wielu kwestiach. By jednak stały się one możliwe i pożyteczne należałoby założyć dobrą wolę i dobre intencje wszystkich stron. Tego nam obecnie dramatycznie brak. Czy jednak naprawdę trzeba mówić rzeczy bałamutne i błędne, bez zażenowania, bez drgnienia powieki?
Do grona specjalistów, którym odmawia się jakiegokolwiek znaczenia i kompetencji, a może nawet wręcz społecznej potrzeby istnienia, po prawnikach dołączyli historycy. Premier wszak obwieścił, że niemal nic w najważniejszych tematach nie zrobili w ostatnich dekadach. To równie prawdziwe, jak twierdzenia pewnego posła, że w Polsce nie ukazują się od wielu lat żadne publikacje o ostatniej wojnie… No cóż, w domowej biblioteczce być może niczego nie ma, a karta biblioteczna dawno się zgubiła. Można jednak wykonać choć telefon do przyjaciela. Czy jednak warto aż tak się starać? Czy bowiem czymkolwiek grozi opowiadanie farmazonów w społeczeństwie, którego większość przecież niczego nie czyta?