Ostatnio zdarza mi się wracać wspomnieniami do czasów studenckich i seminarium z historii najnowszej. Prowadził je prof. Wojciech Wrzesiński. Miał opinię świetnego badacza, dobrego nauczyciela, postaci wyjątkowej, w dodatku „niepokornej“. W latach 80. oznaczało to niezgodę na narzucane przez władze patrzenie na historię, szukanie własnych ścieżek w badaniach i budowanie w nich obszarów niezależności. Seminarium było bardzo popularne, przewinęło się przez nie wiele ciekawych osób. Czasy politycznie były bardzo ożywione, a my dyskutowaliśmy, jak w badaniach unikać emocji, chłodno i z dystansem podchodzić do badanych spraw, a przede wszystkim jasno formułować swoje myśli i używać merytorycznych argumentów w dyskusjach.
Lata terminowania na seminarium prof. W. Wrzesińskiego wspominam bardzo życzliwie. Uczyłem się samodzielności, odwagi i rzetelności w czasach w końcu niełatwych. Profesor był wymagającym nauczycielem, pozwalał nam jednak na chodzenie własnymi drogami. Pod pewnym wszakże warunkiem. Musieliśmy go przekonać, że nasz wybór potrafimy wystarczająco uzasadnić, podeprzeć odpowiednimi źródłami, sformułować klarownie pytania badawcze itd. Z perspektywy czasu traktuję to jako niezłą szkołę. Profesor uczył nas jeszcze jednego. Wbijał nam do głów, że podobnie jak lekarz składając przysięgę Hipokratesa, zobowiązuje się do etycznego postępowania, tak też historyk w swym dociekaniu, szukaniu prawdy, dowodzeniu swych racji nie powinien szkodzić, manipulować, formułować łatwych sądów. Jego zadaniem jest wyjaśnianie, a nie stawianie się w roli oskarżycieli i sędziów.
Pamiętam pewną dyskusję na temat postaw Polaków w czasie II wojny światowej. Była też mowa o przypadkach kolaboracji. Profesor przytoczył pewien przykład, który dał nam sporo do myślenia. Z akt znał nazwisko pewnego kolaboranta, jednak wiedział, że żyje jeszcze rodzina tego człowieka. W żaden sposób nie mogła odpowiadać za czyny swego krewnego, a zapewne ujawnienie nazwiska zdrajcy wystawiłoby ją na różne ataki i oskarżenia. By chronić współczesnych, było tylko jedno rozwiązanie. Należało w pracy pominąć nazwisko, bo w końcu nie to było najważniejsze, jednak opisać całą sprawę.
Od moich studenckich lat minęło prawie 30 lat. Zmieniały się czasy, mody, obyczaje. Pamiętam, jak chłonęliśmy nowe trendy w badaniach, zachłystywaliśmy się nowymi pojęciami, perspektywami zaczerpniętymi z zachodnich książek itd. Te kilka prawd nieżyjącego już Profesora pozostało jednak na całe życie. Można je też podsumować słowami innego historyka, żołnierza AK, więźnia obozów niemieckich i – po 1945 r. – polskich komunistycznych, polityka i dyplomaty, Władysława Bartoszewskiego, że „warto być przyzwoitym“. Z takimi odczuciami odebrałem dzisiejszą publikację listu i okazaną w ten sposób solidarność koleżanek i kolegów z całego świata.
Trochę czuję się zawstydzony, że musiałem / musieliśmy zaprzątać ich uwagę. Jednak te liczne głosy poparcia są jasnym sygnałem braku zgody na praktyki, w których głównym instrumentem i argumentem są insynuacje i chęć dyskredytacji osób ustawianych w roli przeciwników. A takie mamy czasy, że niestety dla wielu niepoparte niczym zarzuty nie stawiają w podejrzanym świetle oskarżyciela, lecz obwinionego. Zmuszają go do tłumaczenia się, wyjaśnień, dowodzenia uczciwości.
Do tego dochodzi jeszcze inny problem. Być może to kolejny znak czasu. Pisałem o tym już we wcześniejszym wpisie. Z jednej strony cieszymy się z demokratyzacji dostępu do mediów, nieskrepowanego niemal zupełnie prawa głosu. Praktycznie każdy może z tego skorzystać, także osoby odmawiające swobody wypowiedzi innym. Media społecznościowe święcą tryumfy. Z drugiej strony uczestnicy debat czy raczej pyskówek nie szanują się, obrzucają się z zamiłowaniem „błotem“. Poziom merytoryczny takiej wymiany zdań/ciosów, bo przecież nie debaty, sięgnął bruku i wpadł do szamba. Nie ma także szacunku dla czyjejś pracy, tak łatwo się podważa czyjś wysiłek, osiągnięcia. Wystarczyło opublikowanie listu poparcia, a już odezwały się osoby, których kompletnie nie znam, nie wiem kim są i jaki mają dorobek naukowy, i zaczęły się domagać wyjaśnień, jak sformułowała to jedna z nich „przecież może się Pan publicznie odnieść …“. Oczywiście, mogę, ale czy powinienem, czy muszę?
Informacja o mojej aktywności naukowej jest łatwo dostępna, każdy może do niej dotrzeć, jeśli tylko potrafi korzystać z internetu i ma chęć samodzielnego wyrobienia sobie zdania. Więc czy to ja powinien być adresatem takich wezwań? A może należałoby czegoś wymagać od autorów tego typu „demaskatorskich tekstów“? Warto byłoby, by czytelnicy zapytali o źródła informacji, podstawy takich opinii? Jakie ma dowody na poparcie swych „rewelacji“? Na jakiej podstawie dochodzi do tak radykalnych ocen? Historyk nawet pisząc tekst nienaukowy, adresowany do mediów popularnych (nawet brukowych, skoro już taką nieodparta potrzebę odczuwa) powinien szanować swoją profesję i swoje środowisko, w końcu kiedyś składał przysięgę doktorską.
Jak zwykle, Panie Profesorze, Drogi Panie Krzysztofie, dziękuję!!!! Taką jest też moja pamięć i wydarzeń, i osób.
Chapeaux bas Profesorze!