W ostatni dzień Międzynarodowych Targów Książki we Frankfurcie nad Menem uczestniczyłem w ciekawej dyskusji poświęconej dziejom powojennego Wrocławia i wyzwaniom stającym przed miastem w przyszłym roku (Europejska Stolica Kultury) i latach następnych. Jej organizatorem był Weltempfang. Zentrum für Politik, Literatur und Übersetzung we współpracy z Deutsches Kulturforum östliches Europa i Biurem Festiwalowym Wrocław 2016. W dyskusji wziął także udział prezydent miasta, dr Rafał Dutkiewicz oraz germanistka, autorka m.in. poczytnego przewodnika literackiego po Wrocławiu, dr Roswitha Schieb. Naszą rozmowę śledziło wiele osób, przedstawicieli różnych generacji. W czasie dyskusji pojawił się jeden wątek, który postanowiłem szerzej rozwinąć w tym wpisie. Moderator dyskusji, niemiecki dziennikarz, dr Conrad Lay zapytał, czy kamienie we Wrocławiu mówią dzisiaj po polsku czy niemiecku. Być może szukanie odpowiedzi na to pytanie w minionych latach miało jeszcze jakieś uzasadnienie, dzisiaj wydaje mi się niezbyt trafne. Nie oddaje specyfiki naszego miasta i brzmi anachronicznie.
Na drogę do Frankfurtu zabrałem zbiór esejów znanego wrocławskiego polonisty, prof. Andrzeja Zawady. Wielokrotnie zabierał głos na temat Wrocławia, jego przeszłości, obecnych mieszkańców, obchodzenia się z historią. Inspirujące okazały się przede wszystkich teksty zebrane w pierwszej części tomu. Rozpoczyna go właściwie już klasyczny esej sprzed lat pt. Bresław. Następnie przybliżył znaczenie przełomów w dziejach miasta na przykładzie roku 1945, zanalizował wrocławskie mity założycielskie, czy – jak określił to przed laty znany poznański germanista i kulturoznawca, prof. Hubert Orłowski – opowieści bazowe. Na końcu Zawada przedstawił także nową wersję – lub też inaczej mówiąc – raz jeszcze po latach na nowo odczytał swój esej początkowy pt. Bresław.
Podbudowany lekturą wziąłem udział w dyskusji. Było to ciekawe doświadczenie. Moderator świetnie był przygotowany i kompetentnie, dynamicznie prowadził rozmowę. W pewnym momencie z zazdrością pomyślałem o naszych dyskusjach. Dlaczego nie można urządzać takich wyważonych, merytorycznych debat w naszym mieście? Padły bardzo ciekawe pytania, niektóre zaskakujące. Była to dobra okazja do zajęcia stanowiska, podzielenia się swoimi przemyśleniami. Kilka pytań nawiązywało do niemieckiej przeszłości miasta i stosunku do niej obecnych mieszkańców. M. in. moderator zapytał nieco prowokacyjnie, jakim językiem mówią dzisiejsze kamienie Wrocławia, czy po polsku, czy po niemiecku.
Odpowiadając, pozwoliłem sobie na przytoczenie historii alternatywnej. Nie jest to może ulubiona forma wypowiedzi historyków, choć i takie chwyty czasem stosujemy. Niszczycielskie skutki wojen to nie tylko wymierne straty, ale i wielka okazja do realizacji planów, które w okresie pokoju, bez radykalnego naruszenia tkanki miast, nie mogłyby być wcielone w życie. Po usunięciu gruzów zaczyna się od nowa planować ulice, budować domy. Powojenny Wrocław nie był wyjątkiem. Zresztą już w latach 20. XX wieku powstały śmiałe plany przebudowy jego centrum. W miejsce kamienic w rynku miały stanąć modernistyczne wieżowce. Poświęcono temu przed laty świetną wystawę w Muzeum Architektury we Wrocławiu. Oglądając wtedy te projekty, miałem wrażenie, że chodziło o jakąś śmiałą wizję kosmicznego świata, a nie całkowite zniszczenie historycznego centrum.
Załóżmy więc, że mocarstwa Zachodu w 1945 r. nie uległy dyktatowi Stalina i wymogły delimitację granicy polsko-niemieckiej nie na Nysie Łużyckiej, a – o czym przecież dyskutowano – Nysie Kłodzkiej. W wyniku tej decyzji Wrocław zostałby podzielony przez Odrę na lewo- i prawobrzeżną część (większość historycznych zabytków miasta znalazłoby się po stronie niemieckiej). Jak w praktyce mogłoby to wyglądać, co oznaczałby taki podział dla organizmu miejskiego? Wystarczy przywołać podzielone miasto Zgorzelec / Goerlitz. Być może – w związku z tak dużymi zniszczeniami w centrum miasta, po wojnie Niemcy podjęliby decyzję o usunięciu zniszczonych domów i wybudowaniu wieżowców. Byłoby to przykładem rozliczenia się z pozostałościami kapitalizmu (Radziecka Strefa Okupacyjna nadal by przecież istniała, tylko że w nieco większym rozmiarze), budowa nowych wieżowców symbolizowałaby postęp i zapowiadała socjalizm. Wówczas pytanie o język kamieni odbudowanego miasta nie miałoby najmniejszego sensu.
Porzućmy jednak to gdybanie. Musiało upłynąć kilka dziesięcioleci od wojny, by mieszkańcy Wrocławia zaczęli traktować miasto jako swoje, własne. Był to bardzo trudny proces. Początkowo istniał duży konflikt tożsamościowy. Ludność napływowa była konfrontowana właściwie na każdym kroku z „obcością“, musiała na nowo czytać (a może konstruować) historię, przetwarzać ją. Wiele przykładów tej obcości i pokonywania jej znajdziemy w książce Gregora Thuma pt. Obce miasto. Wrocław 1945 i potem. Pomimo rozlicznych trudności, także w polonizacyjnej polityce władz komunistycznych, miasto powoli odbudowywano, przywracając świetność jego zabytkom. Czyniono to z ogromnym trudem i nierzadko wielkim poświęceniem.
Dzisiaj miasto szczyci się – i słusznie – wieloma zabytkami. To nieme, ale jakże wymowne pomniki dawnych epok. W ich powstaniu udział miały różne narodowości. Można to potraktować w kategoriach swego rodzaju cudu, że w miejsce „obcych“ zabytków, nie postawiono domów z płyty, nie powstało miasto z centrum zabudowanym blokowiskami. Czy była to zasługa Niemców? Miasto odbudowali przecież Polacy. Ale czy są to zabytki polskie?
Myślę, że tak stawiane pytania do niczego obecnie nie prowadzą. A może to właśnie genius loci tego miejsca sprawia, że wysiłki jednych, zabytki drugich mogą ze sobą wzajemnie współżyć i prowadzić dialog ponad granicami i ponad czasem? Zgadzam się z prof. A. Zawadą, który w podsumowaniu do eseju o poniemieckości tak napisał:
(…) Poniemieckość, jako składnik kulturowy współczesności, nie tylko nie wywołuje sprzeciwu i nie razi, ale że jej odrębność, a tym bardziej obcość, nie jest już społecznie dostrzegana. Na początku XXI wieku obserwujemy zjawisko identyfikacji z miejscem, bez potrzeby definiowania kulturowej genealogii tego miejsca.