Rewolucja cyfrowa to także przewrót w pracy historyka. To nie tylko nowe instrumenty (komputer w miejsce maszyny do pisania), ale i ogromna zmiana w dostępie do wszelkich informacji oraz upowszechniania wyników badań. Radykalnym zmianom uległy nasze formy komunikowania się, czy to wewnątrz środowiska, czy też między badaczami a obiorcami „historycznych treści”. Uległy? A może ulec powinny?
Przełom lat 80/90 XX wieku
Na przełomie lat 80/90 XX wieku dominowało jeszcze tradycyjne czasopismo naukowe, osobiste przysłuchiwanie się dyskusjom i referatom. Nowe warunki techniczne wprowadzały odmienne formy, jak czasopismo internetowe, portal tematyczny, transmisje on-line czy w końcu blog naukowy.
Historycy w Polsce – mimo możliwości technicznych – nadal z pewnymi oporami sięgają po nowe narzędzia, testują je z dużą ostrożnością, części nie wykorzystują wcale lub tylko sięgają po nie sporadycznie. Czy jest to problem generacyjny (urodzeni przed rewolucją informacyjną versus pokolenia internetu), czy też jakaś cecha naszej profesji?
Można czasem mieć wrażenie, że komputer zastąpił maszynę do pisania i praktycznie przełom rewolucyjny się na tym zakończył. Docenia się go wprawdzie za możliwość gromadzenia materiałów i ułatwienia w pracy nad tekstem, ale raczej stosowane są te najprostsze. Rzadko jakiś historyk wykorzystuje cała paletę programów, zwłaszcza spoza nieśmiertelnego pakietu Office. Co sprawia, że polscy historycy – w przeciwieństwie do ich kolegów zagranicą – rzadko lub wcale nie sięgają po nowe rozwiązania, także usprawniające komunikację naukową? Czy winne są tu nie nadążające za zmianami studia historyczne? Jaką rolę hamującą odgrywają struktury, w których funkcjonujemy?
Stawianie na minimalizm
Pomimo rozwoju technik informatycznych, dostępności do coraz lepszych urządzeń (hardware) i programów (software), historycy na ogół stawiają więc na minimalizm. Wydaje się, że powodem jest przede wszystkim brak zrozumienia czy też przekonania o zaletach ciągłego doskonalenia warsztatu także w sensie „technicznym”. Wprawdzie znaczna część historyków ma swe notki w polskiej Wikipedii, z obecnością w zagranicznych edycjach jest już gorzej. Podobnie rzecz się ma z niewielką lub żadną obecnością na portalach zajmujących się wymianą informacji o bieżących projektach czy publikacjach (academia.edu czy ResearchGate).
Instytuty i historycy nie odkryli też zalet wykorzystania bloga (nie mylić z aktualnościami!). Liczba aktywnych blogerów wśród historyków jest niewielka, stale powtarzają się te same nazwiska.
Brak wsparcia instytucjonalnego i tzw. punktoza
Aktywności w sieci oraz alternatywnych form informowania (blog) nie wspierają ani nasze instytuty, Polskie Towarzystwo Historyczne ani Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego. Koledzy z instytutu traktują osoby aktywne w pisaniu bloga z pobłażaniem, czas i trud włożony w regularną pracę nad blogiem nie jest w żaden sposób premiowany. Podobnie traktuje ten problem ministerstwo.
W Polsce umacnia się często obśmiewana tzw. punktoza. Ważne i potrzebne jest to, co przynosi punkty przydzielane według ustalonych odgórnie prawideł. Wskazano dziesiątki czasopism punktowanych, gdzie mają być zamieszczane artykuły naukowe (oczywiście z definicji o znaczeniu epokowym). Nikt nie zastanowił się nad sensem tego rodzaju rozwiązań w skali masowej. Można zaobserwować swoistą pogoń za punktami, która – przy całkowitej bierności środowiska naukowego – jest przyjmowana jako coś oczywistego i wyznaczającego trendy na przyszłość. W konferencjach naukowych bierze się więc udział, najlepiej w międzynarodowych, ale część referentów unika oddawania do druku artykułów, bo wydawnictwa tego rodzaju są nisko wyceniane.
Praktyka międzynarodowa w nauce pokazała, że stawianie jedynie na jeden rodzaj twórczości naukowej, wręcz wymuszanie go przed „odgórne“ nagradzanie, z biegiem czasu może prowadzić do różnych patologii. Przestaje być ważna radość odkrywania, dzielenia się swymi osiągnięciami, natomiast liczy się wyłącznie liczba zdobytych punktów. Nikogo już nie interesuje pisanie notki bibliograficznej, sprawozdania z konferencji, recenzji czy tekstu popularno-naukowego. W przyszłości te oczywiste formy pracy historyka odejdą w przeszłość, a z nimi ważna część rzetelnej krytyki naukowej i debat historycznych.
Blog naukowy
Pisanie bloga, zwłaszcza w miarę regularnym rytmie, związane jest z dużym wysiłkiem. Można spotkać różne typy blogów, które upowszechniły się w ostatnich latach. Z mojego punktu widzenia najważniejszy jest blog naukowy. Można wskazać dwa jego typy: informujący o prowadzonych badaniach oraz popularyzujący je.
Początkowo blogi naukowe (podobnie jak inne) były (często nadal są) formą dziennika badawczego. Zakładali je młodzi adepci nauki, jak i wybitni naukowcy (dotyczy to przede wszystkim praktyki zagranicznej). Ci pierwsi informowali na bieżąco o postępach swojej pracy naukowej, często nad pracami na stopień, jak magisterską czy doktorską. Natomiast drudzy dzielili się swymi wynikami badań, często nie ograniczali się do jednego tematu, jednocześnie popularyzowali swe wyniki.
W obu przypadkach blog był / jest formą autoprezentacji. Informowano o sobie, zainteresowaniach badawczych, publikacjach. Podejmowane tematy miały zachęcać do dyskusji, pozwalały też przedłożyć pierwsze, jeszcze nie do końca opracowane części tematu.
Wyzwania techniczne
Od strony technicznej rzecz nie jest zbyt skomplikowana. W pisaniu bloga korzysta się najczęściej z istniejących platform, albo z bardzo popularnego WordPressa. By blog mógł się upowszechnić, konieczna jest regularność ukazywania tekstów.
W Polsce możemy zaobserwować znaczące zmiany. Po entuzjazmie pierwszych miesięcy, zapał i chęć dalszego pisania bloga szybko mijała, potęgował ją także brak akceptacji we własnym środowisku czy wsparcia instytucjonalnego (nie znam instytutu w Polsce, który jakoś promowałby pracownika, który – obok swych obowiązków naukowo-dydaktycznych, pisze bloga i w ten sposób przyczynia się do większej rozpoznawalności swego miejsca pracy, będącego też przecież potencjalnym miejscem studiów dla młodych „cyfrowych tubylców”).
Pierwsze kroki…
Przy tworzeniu bloga należy uwzględnić wiele spraw. Po pierwsze należy dobrze zastanowić się nad nazwą domeny, następnie wybrać serwer. Po przejściu tych kroków należy poświęcić trochę czasu wyborowi tzw. skórki, czyli szablonu, za pomocą którego będziemy tworzyć bloga. W sieci istnieje wiele darmowych rozwiązań. Jednak jeśli chcemy stworzyć niepowtarzalną, w jakimś sensie osobistą stronę, musimy zastanowić się nad kupieniem szablonu i możliwościami jego modyfikacji.
Następnym krokiem jest zastanowienie się nad częstotliwością publikacji tekstów. Warto rozpocząć od publikowania raz w tygodniu z podaniem konkretnego dnia i godziny. Kolejna sprawa to wybór formy kontaktu z czytelnikami i możliwości reagowania przez nich na nasze teksty. Z własnej praktyki wiem, że domaganie się podania w komentarzu imienia i nazwiska jest z początku odstraszające. Jednak jeśli nie chcemy, by pod naszymi tekstami ukazywały się anonimowe komentarze trolli, często na tematy nie związane z tekstem, musimy zastosować takie radykalne rozwiązanie.
Ważnym etapem jest pisanie tekstu. Różni się on oczywiście znacząco od tradycyjnego artykułu naukowego, choć i dla niego kluczowy jest fundament źródeł.
Wpis na blogu powinno poprzedzić krótkie streszczenie tekstu, należy w nim użyć określeń, które podaliśmy w tytule. Pełni ono funkcję informacyjną, ale i zachęcającą do lektury. Sam tekst główny warto opatrzyć śródtytułami, przypisami. Warto też w nim użyć linków.
Osobnym tematem są ilustracje. Można sobie wyobrazić bloga bez nich, ale przecież zwykle nie chodzi o umilenie lektury ładnymi obrazkami, a o materiał do analizy, ściśle związany z naszymi wywodami. Za każdym razem należy wyjaśnić prawa autorskie (nie każde zdjęcie czy wykres znaleziony w internecie można przekopiować do naszego tekstu!). Warto też zacząć tworzyć własne archiwum ilustracji.
Streszczenie, śródtytuły, przypisy, linki i inne są potrzebne do lepszej rozpoznawalności naszego bloga. Po zainstalowaniu odpowiedniej wtyczki nasz tekst jest indeksowany, dzięki temu jest lepiej pozycjonowany w internecie w różnych maszynach wyszukujących.
Korzystanie z niektórych platform do blogowania jest darmowe, za inne trzeba zapłacić (są to zwykle roczne opłaty, które są oczywiście naszym prywatnym wydatkiem).
Dwa przykłady
Na dwóch przykładach z ostatnich miesięcy chciałbym zilustrować zalety posiadania i prowadzenia w miarę regularnie bloga. Przykłady pochodzą z mojego bloga. Pierwszy dotyczy rewelacji związanych z rzekomymi działaniami służby bezpieczeństwa RFN, która od lat 50 XX wieku miała być zaangażowana w wymazywanie niemieckiego sprawstwa i odpowiedzialności za zbrodnie podczas II wojny światowej. Miało to polegać na świadomym, planowym propagowaniu używania określenia „polskie obozy koncentracyjne“. Drugi przykład odnosi się do debaty o reparacjach, jakie Polska winna uzyskać od RFN. Temat bardzo polityczny, ale próbujący mocno odwoływać się i do postrzegania historii przez Polaków, jak i do postępowania badawczego (którego przeprowadzenie postulowano).
Rewelacyjne doniesienia?
Przed kilkoma miesiącami część polskich polityków powołała się na rewelacyjne doniesienia jednego z historyków lublińskich. Doskonale wpasowywały się one w potrzeby bieżącej polityki. Przypadek ten opisałem bardzo dokładnie na blogu w kilku tekstach1. Nie mogłem uwierzyć w owe rewelacje. Zajmuję się dość długo historią Niemiec, także lat 50. XX wieku. Postanowiłem sprawdzić doniesienia. Próbowałem nawiązać kontakt z autorem i poprosić go o podanie źródeł jego informacji. Nie odpowiedział. Zwróciłem się do niemieckiej komisji historycznej badającej związki służby bezpieczeństwa RFN z III Rzeszą. Otrzymałem odpowiedź przewodniczącego, który nie spotkał się z takim przypadkiem, wyraził zdziwienie, że twierdzenia takie bez odwoływania się do akt są upowszechniane w Polsce.
Ponieważ wielu naszych polityków, jak się okazało, powoływało się na błędny tekst zapisany w Wikipedii (co notabene świadczy o jakości pracy ich asystenckiego zaplecza), skontaktowałem się z jej redaktorem. Tekst w niej został ostatecznie w wyniku mojej interwencji zmieniony.
Reparacje japońskie
Pod koniec marca 2018 roku zwrócił się do mnie jeden z dziennikarzy „Dziennika Bałtyckiego“ z prośbą o pomoc. Po publikacji wywiadu z prof. Gunnar Heinsohnem z Uniwersytetu w Bremie dziennikarz otrzymał list od dwóch polityków, którzy zarzucili niemieckiemu badaczowi podawanie nieprawdy. Szczególnie zdanie „żaden inny kraj (Niemcy – przyp. Krzysztof Ruchniewicz) w historii ludzkości nie zapłacił tak wiele za swoje zbrodnie” wywołało ich sprzeciw. Następnie stwierdzali, że „Wg nieoficjalnych danych medialnych, Japonia przekazała krajom okupowanym przez Japończyków w czasie II wojny światowej w ramach reparacji ok. 900 mld dolarów z 2017 r., Niemcy tytułem reparacji państwowych, wypłaciły łącznie dla dwunastu krajów zachodnich ok. 496 mln euro, natomiast tytułem odszkodowań indywidualnych ponad 72 mld euro“.
Dziennikarz poprosił mnie o komentarz. Pierwszym krokiem było sprawdzenie kwot wypłaconych przez Japonię. Nie zajmuję się tym regionem świata i wymagało to ode mnie podjęcia małej kwerendy. Okazało się, że obaj politycy popełnili śmieszny skądinąd błąd. Japonia wypłaciła bowiem nie miliardy, a miliony (szkolny błąd w tłumaczeniu z języka angielskiego). Postanowiłem napisać krótki tekst na ten temat, w polskim internecie brak było bowiem sprostowania tych rewelacji2. Posłużył on potem dziennikarzowi do sformułowania odpowiedzi.
Funkcje społeczne bloga
Te dwa przykłady są dobrą ilustracją zalet posiadania bloga i jego funkcji – tak chyba można to określić – społecznych. W pierwszym przypadku można było szerzej opisać historię pojęcia „polskie obozy koncentracyjne“ i próby manipulacji, w drugim spopularyzować problem, który w Polsce jest mało znany i służy czasami do walki politycznej.
W trakcie pracy udało się nawiązać kilka nowych kontaktów, odświeżyć stare, bliżej poznać pracę redaktorów Wikipedii. W obu przypadkach ważny był czas i szybkość rekacji.
Praktyka czasopism naukowych jest taka, że na publikację artykułu czeka się miesiącami, raz rozgorzała dyskusja, może szybko minąć, a publikacja w czasopiśmie szybko się zdezaktualizować. Kolejna sprawa to przedarcie się do szerszego grona odbiorców różnych informacji.
Wykorzystanie tekstów z bloga
Warto zauważyć, że zebrane z biegiem czasu na blogu teksty mogą być wykorzystane w różny sposób. Autorzy zapraszani są do zamieszczania swoich tekstów w prasie czy czasopismach popularnonaukowych (tradycyjnych i dostępnych w sieci).
Regularność zamieszczania tekstów przekonuje wydawców do przekazywania do omówienia książek (także i w tym przypadku nie ma się co dziwić, recenzja opublikowana w tradycyjnym czasopiśmie dotrze do wąskiego grona osób, na blogu w dniu publikacji mogą ją przeczytać setki osób).
W dodatku, to kolejny plus, po kilku latach z opublikowanych tekstów można złożyć książkę z esejami. Autor tego tekstu w ten sposób opublikował już jedną, druga jest w przygotowaniu3.
Pisanie bloga – jeśli się to robi regularnie – sprawia ponadto przyjemność. To niebagatelna sprawa dla każdego pasjonata swego zawodu. W czasie pracy poznaje się różne nowe narzędzia, nawiązuje nowego znajomości i odkrywa nowe tematy. Od początku warto więc zadbać nie tylko o przejrzystość i jasność wykładu, lecz także rozpropagowanie go na różnych platformach społecznościowych. W praktyce sprawdza się Facebook, na drugim miejscu Twitter.
Trudno jest wyrokować przyszłość tej formy informacji o pracy naukowej. Być może w końcu będzie ona dostrzeżona i w jakiś sposób premiowana. Z pewnością przyczyni się to do upowszechnienia, ale także i uwrażliwienia historyków na nowe media i wyzwania, jakie stoją przed ich profesją w przyszłości. Przysłowiowe zacisza gabinetów naukowców mają przecież w standardowym wyposażeniu gniazdka połączeń internetowych. To wielka szansa dla ludzi, których efekty pracy drukowane są najczęściej w kilkuset egzemplarzach (bliżej kilku setek sztuk niż tysiąca).
Przypisy:
- Zob. Krzysztof Ruchniewicz, Świadoma dezinformacja?, „blogihistoria”, 25.10.2016; tenże, Świadoma dezinformacja? cd, „blogihistoria“, 26.10.2016; tenże, Narodowa histeria, „blogihistoria“, 29.01.2017; tenże, Adenauer na ławie oskarżonych, „blogihistoria“, 8.02.2018. ↩︎
- Zob. Krzysztof Ruchniewicz, Japońskie reparacje, „blogihistoria“, 29.03.2018. ↩︎
- Zob. Krzysztof Ruchniewicz, Krzyżowa ponownie (od)czytana, Wrocław: Wydawnictwo ATUT, 2017, ss. 194; tenże, Krzysztof Ruchniewicz, Kreisau neu gelesen. Aus dem Polnischen von Sabine Stekel, mit einem Nachwort von Annemarie Franke, Sonderausgabe der Sächsischen Landeszentrale für politische Bildung, Dresden 2018, 154 S. ↩︎
Autor porusza w tekście trzy powiązane, ale jednak w znacznej mierze rozłączne tematy z życia historyków: korzystanie z narzędzi informatycznych, udział w popularyzacji badań, regularne prowadzenie komunikacji poprzez nowe kanały informacji.
Narzędzia informatyczne stosuje się w zależności od potrzeb użytkownika. Choć staram się korzystać z różnych narzędzi, to tak, jestem minimalistą w sensie unikania nadmiaru energii na działania niekonieczne do osiągnięcia celu. Więc wielu bardziej skomplikowanych programów niż te zawarte w skądinąd bogatym dziś w różne opcje pakiecie Office nie używam – bo nie mam takich potrzeb. Gdy te ostatnie się pojawiają – sięgam po nowe narzędzie. Struktura instytucjonalna w tym zakresie na mnie nie wpływa, raczej specyfika badań.
Inaczej rzecz ma się z popularyzacją badań – tu zaniedbania systemowe są ogromne. Ale też nie oszukujmy się: wielu, jeśli nie większość pracowników szkolnictwa wyższego i nauki nie ma stosownych umiejętności literackich, znaczna część także treści, którą warto popularyzować. Wyobrażam sobie, coby się działo, gdyby każdy „na punkty” zaczął pisać teksty popularnonaukowe. Gorzej, gdyby trafiały pod strzechy w podręcznikach, albumach, periodykach… Dreszcz przerażenia i oczami wyobraźni widzę tony papieru niepotrzebnie zabrudzonego. Chyba jednak najpierw powinniśmy się tego nauczyć, potem uczyć naszych studentów, a potem wymagać.
No i tu wreszcie dochodzimy do blogów – cześć i chwała Gospodarzowi, że znajduje czas na tę formę popularyzacji. I to prawda, dobry blog dotrze dużo szerzej, niż artykuł w papierowym czasopiśmie. Ale – w papierowym. Nie ma przeszkód, ale nie ma też realnych zachęt, by nasze publikacje ukazywały się jednocześnie na papierze – dla bibliotek, kolekcjonerów, i w wolnym dostępie w sieci dla przeciętnego czytelnika. Ba!, tak być powinno, skoro my, jako obywatele płacimy za badania i prace wydawnicze. Tego typu, elektroniczne publikacje są czytane przez setki i tysiąc odbiorców – o ile są ważne. Nie muszą mieć form popularnych. I wracam do ogólnej myśli gospodarza – tak, pod względem używania nowych kanałów informacji jesteśmy mocno, hm, historyczni. Blogi to przecież też już archeologia informacji. Fotorelacje, twity, insty, snapy i co tam jeszcze się rodzi. Tylko z kim się chcemy tak komunikować? Dla kogo piszemy blog? Dla kogo recenzję?
Krótko mówiąc – problemem jest brak zdefiniowania funkcji historyka w obiegu informacji. Ekspercka rola się rozmywa, a my nie potrafimy o nią zawalczyć. Narzędzia są pochodną potrzeb i dopóki nie będzie z naszej strony jasnej wizji, z kim chcemy rozmawiać i o czym, dopóty nie widzę możliwości, by jakiekolwiek zmiany strukturalny przyniosły realną, jakościową i długotrwałą przemianę. Wiele zależy od nas samych – po co nam pisanie historii? Dla kogo ją piszemy? Kim – jako naukowcy – chcemy być dla społeczeństwa.