Rzadko wypowiadam się w aktualnych sprawach. Są lepiej do tego przygotowane osoby. Dla historyka zanurzonego w przeszłości zajmowanie jednoznacznego stanowiska w sprawach bieżących nie zawsze jest szczęśliwe. Można łatwo otrzymać łatkę ideologa. Wykorzystując przykłady z historii, zwłaszcza te mniej znane, możemy bez większych problemów uzasadnić taką czy inną kwestię. Jednak po Mówił o tym w Berlinie w 2011 r. nasz minister spraw zagranicznych, Radosław Sikorski. postanowiłem zaryzykować. Dotyczy on słabości naszego sąsiada w zderzeniu z bezpardonową polityką Kremla. Brak przygotowania Niemiec do ewentualnego konfliktu w Europie, porzucenie myślenia w kategoriach strategicznych czyni z nich mało wiarygodnego partnera. Grozi wręcz przekreśleniem wysiłku powojennych pokoleń, by wyciągnąć jednoznaczne konsekwencje z wywołanych przez siebie wojen i zbudować demokratyczne Niemcy.
Lektura porannej prasy już od jakiegoś czasu nie zachęca do optymizmu. Każda właściwie informacja może być różnie zinterpretowania. W polityce wewnętrznej trwają nadal spekulacje, czy premier Donald Tusk zostanie przewodniczącym rady europejskiej. Na politycznej giełdzie wrze. Jeszcze premier nie został wybrany, a można już przeczytać nazwiska kandydatów na jego stanowisko. Podzielam zdanie niektórych komentatorów, że wybór premiera może – choć nie musi – znacząco wpłynąć na dalsze notowania PO, albo ją osłabić, albo wzmocnić. Mało który z komentatorów zwraca uwagę, że wybór Polaka na tak wysokie stanowisko jest czymś wyjątkowym, niemal może być porównywalny z objęciem przez kardynała Karola Wojtyłę przywództwa Kościoła katolickiego. Od upadku komunizmu musiało minąć wiele lat, by kandydat z Europy Środkowo-Wschodniej był poważnie brany pod uwagę. Wysunięcie kandydatury premiera Tuska jest potwierdzeniem wzrostu znaczenia Polski w dzisiejszej Europie, do czego przyczynił się – bez wątpienia – sam premier. Nie wiem, jak zdecyduje dzisiaj Europa. Niezależnie od tego, jakie decyzje zapadną, dyskusje wokół kandydatury premiera Tuska wskazują na jeszcze inny problem, z którym konfrontowana jest dzisiaj Europa.
Podjął tą kwestię w ostatnim swoim artykule dziennikarz „Gazety Wyborczej“, autor wydanej właśnie książki „Źli Niemcy“, Bartosz Wieliński. Jego artykuł dla czytelników przekonanych o mocarstwowości Niemiec i ich imperialnych rzekomo apetytach może być zaskoczeniem. Obnaża on całkowitą słabość naszego zachodniego sąsiada w zderzeniu z bezpardonową polityką dzisiejszej Moskwy. Można oczywiście chwalić Niemców za ich zdystansowany stosunek do Kremla, nie raz przekonano się w Berlinie o bezcelowości prowadzenia polityki innej niż pokojowej. I i II wojna światowa, którą wywołały Niemcy, a w przypadku drugiej współpracowały czasowo z Moskwą, stanowi nadal nie do końca zabliźnioną ranę w krajach Europy Środkowo-Wschodniej i równocześnie wyrzut sumienia Niemców. O dylematach wynikających z tego faktu dla dzisiejszych polityków niemieckich pisze Wieliński.
Myślę jednak, że warto podkreślić spore różnice co do roli Niemiec w 1914 czy w 1939 r. i dziś. Niemcy były wtedy agresorem, całe dziesięciolecia musiały minąć, by przekonać Europę do uznania ich za sojusznika, przyjaciela i orędownika pogłębienia integracji europejskiej, wolności i demokracji. Dzisiejsze dylematy Niemiec dziwią, czy wręcz budzą ogromne niezrozumienie. Po raz pierwszy Niemcy mogą pokazać, że w obliczu zagrożenia, już nie tylko wobec Ukrainy, ale i Europy, są gotowe bronić wartości, które wyznają i które im i dużej części kontynentu przyniosły pokój i dobrobyt, zagwarantowały wolność tak narodów, jak jednostek. Myślenie w takich właśnie kategoriach nie jest jednak popularne.Bartosz Wieliński, Niemcy nas nie obronią, „Gazeta Wyborcza“, 30.08.2014. Jego wystąpienie potraktowano jako przedwczesne, zbyt oddalone od rzeczywistości. Dzisiaj takie wezwanie do aktywnej obrony Europy przez Niemcy, podejmowania konkretnych kroków wraz z innymi państwami-członkami pozostaje nadal aktualne, kto wie czy nie jeszcze bardziej. Jest jeszcze czas, by przewartościować główne założenia niemieckiej polityki wobec Moskwy, a w każdym razie pozbawić się ostatecznie złudzeń, że po drugiej stronie stoi partner o podobnym sposobie myślenia, wyznający ten sam kodeks, z którym można się porozumieć nie tracąc z oczu własnych imponderabiliów. W innym przypadku niemiecka niechęć do wojny stanie się tylko oportunistycznym dążeniem do uniknięcia problemów i związanych z nimi trudnych decyzji i kosztów. Przywiązanie do pacyfistycznych wartości nie może wszakże równać się obojętności wobec losu tych, którym na naszych oczach ktoś siłą odbiera pokój i prawo do samostanowienia.
Zob.:
Bartosz Wieliński, Niemcy nas nie obronią, „Gazeta Wyborcza“, 30.08.2014.