Dzisiaj na zajęciach podyskutowaliśmy sobie o słynnym spocie na 10-lecie Polski w UE. Zdania były podzielone. Część studentów zwracała na brak realizmu, zbytni optymizm. Przytaczali wersje alternatywne spotu, które pojawiły się z necie. Niezależnie od uwag krytycznych uważam, że spot trafił w sedno i spełnił swe zadanie. Pokazał, że Polska osiągnęła ogromny sukces i jest z czego się cieszyć. To nasz najlepszy czas w ostatnich stuleciach. Z pewnością nie idealny, ale w porównaniu do innych ćwierćwieczy naszych dziejów od XVIII w. właśnie najlepszy. Przed kilkoma dniami napisałem mały tekst na ten temat, głównie dla partnerów zza Odry. Oczywiście drażniąco optymistyczny. Już słyszę zarzuty krytyków. Proponuję jednak zezwolenie sobie samym na chwilę radości i (za)dumy. Przekonywać się, że jest źle, beznadziejnie możemy przecież codziennie.
Wiele polskich mediów w ostatnich tygodniach dużo miejsca poświęca podsumowaniu naszej dziesięcioletniej obecności w Unii Europejskiej. W gazetach i tygodnikach opiniotwórczych są na ten temat oddzielne artykuły bądź całe dodatki, pokazujące jak się Polska zmieniała w tym okresie, jaki wpływ miały pieniądze z Brukseli i otwarte rynki dla towarów, usług i pracowników. Dyskusje z udziałem polityków, analityków i różnych wybitnych postaci nadawane są w radio i telewizji. O zdanie pytani są też zwykli Kowalscy. Niemałe zamieszanie wywołał klip zamówiony przez rząd, który z pomocą zdjęć archiwalnych i współczesnych przy hicie Beatlesów „Hey Jude”, pokazał wielką transformację Polski od 1989 r. z kraju biedy i raczkującego kapitalizmu do państwa nowoczesnych dróg, stadionów, radosnych ludzi. Obraz oczywiście uproszczony, ale czy z okazji 25-lecia odzyskania suwerenności i dziesięciolecia członkostwa nie możemy zafundować sobie i takiej optymistycznej opowieści o nas samych? Może jest zbyt jednostronna, ale przecież nie jest całkiem nieprawdziwa…
Opozycja wyrażała oburzenie, że partia rządząca w przededniu wyborów do parlamentu europejskiego próbuje z pomocą tegoż filmiku powiększyć dla siebie poparcie przywołując awans Polski, choć przecież trudno wymagać, by rządząc od 2007 r. nie przypisywała i sobie zasług na tym polu. W owym klipie brak jest zresztą jakichkolwiek nawiązań do polskich opcji politycznych, brak jest znanych twarzy z politycznej sceny, łącznie z Lechem Wałęsą. Bohater jest zbiorowy – anonimowi Polacy, a jedyną rozpoznawalną postacią jest… Paul McCartney, sfilmowany podczas koncertu w Warszawie w 2013 r. I premier Donald Tusk, i prezydent Bronisław Komorowski w ostatnich dniach, także z okazji Święta Konstytucji przypadającego 3 maja, wiele o integracji mówili, wskazując na jeszcze jeden aspekt przynależności do UE – bezpieczeństwo Polski. Wobec zaostrzającego się konfliktu za wschodnią granicą naszego kraju jest to argument nie do przecenienia, dostrzegany i ceniony przez rzesze Polaków. Poziom poparcia dla udziału w UE jest ogromnie wysoki, sięga 89%, ale zaznaczmy od razu, że nie dotyczy to zgody przeciętnych Polaków choćby na szybkie wprowadzenie euro czy głębszą integrację polityczną, ograniczającą kompetencje władz krajowych.
Jest jednak wyrazem generalnej akceptacji i radości w zachodniego kierunku polskiej polityki i polskich przemian.
Sukces polskiej akcesji jest nie tylko sukcesem państwa jako takiego czy jego elit polityczno-intelektualno-finansowych, ale i rzeszy przeciętnych obywateli – pracowników firm, rolników, czy użytkowników dróg lub pływalni gminnych – tych wszystkich, którym integracja pozwoliła zarobić, skorzystać z nowej infrastruktury czy choćby poczuć satysfakcję ze swobodnego przekraczania granicy państwowej. Tej mieszaniny radości i zdumienia, które odczuwają ciągle miliony Polaków, mijając swobodnie szlabany graniczne bez asysty straży granicznej czy służby celnej, nie jest w stanie chyba zrozumieć zachodni Europejczyk. Może ją odczuwać tylko ten, dla kogo „żelazna kurtyna” nie jest tylko terminem historycznym, lecz po prostu niedawnym osobistym wspomnieniem, w dodatku bardzo przykrym wspomnieniem.
Bilans polskiego członkostwa w UE najlepiej i najszybciej opisują dane statystyczne. I ten też sposób nasze główne media przyjęły, by rodakom uzmysłowić efekty integracji dla Polski. Pozwolą Państwo, że przytoczę kilka z nich. Myślę bowiem, że i dla tzw. starych członków UE dane te mogą być ciekawe, i to nie tylko z powodu zobrazowania wysiłku europejskiego podatnika, ale i z racji wpływu poprawy sytuacji w Polsce na kondycję jej sąsiadów, całej Unii. Dobrze o tym mówić, gdyż zbyt często rozszerzenie na wschód odczuwane jest jako jakiś niepotrzebny ciężar, który przywódcy zachodnich Europejczyków wzięli na siebie mimo dystansu czy sprzeciwu własnych społeczeństw. Finansowanie „ubogich kuzynów” ze wschodu jest przecież opłacalne – stabilizuje europejski dobrobyt i rozwija wspólnotowy rynek wewnętrzny w wielu zakresach (handel, produkcja, dostęp do siły roboczej). Zachęca także światowych inwestorów do zainteresowania się gospodarką wschodnioeuropejską, która może wejść na ścieżkę stabilnego rozwoju. Wprawdzie światowy kryzys finansowy podkopuje te efekty, ale miejmy nadzieję, że wysiłki polityków i ekonomistów przyniosą wreszcie owoce, czyli zatrzymanie tendencji spadkowych w gospodarce.
Polski PKB (produkt krajowy brutto) wzrósł w pierwszym pięcioleciu prawie o 1/3, przekraczając rocznie 5% wzrostu. Po dziesięciu latach odnotowaliśmy przyrost PKB o 46%, dwa razy więcej niż Czechy, prawie trzy razy więcej niż Węgrzy. Średnio dochód statystycznego Polaka wynosił w 2003 r. niecałe 50% średniej unijnej. Obecnie wynosi 70%. W ciągu 10 lat otrzymaliśmy nie tylko 340 mld złotych funduszy europejskich, a kolejne tyle samo napłynie do 2020 r., ale także ściągnęliśmy 700 mld zł skumulowanych inwestycji zagranicznych. Bycie członkiem UE stanowiło więc dla inwestorów wyraźną zachętę do lokowania pieniędzy i pomysłów.
Polski eksport ogromnie się rozrósł, choć boleśnie odczuł też spadek w najgorszych latach europejskiej recesji 2008-2010. Osiągając w dekadzie 3,5 bln zł wartości, wskoczyliśmy na 8. miejsce wśród unijnych eksporterów. Jesteśmy potężnym eksporterem żywności, ale zyskowniejsza jest sprzedaż samochodów, wyrobów elektronicznych, maszyn, metali i innych surowców. Mniej pozytywnie wygląda sprawa bezrobocia. W pierwszej pięciolatce obniżyło się ono w Polsce o połowę (do mniej niż 10%), tak dzięki eksportowi pracowników do kilku krajów UE, które nie przestraszyły się „polskiego hydraulika”, jak i dzięki rozwojowi przedsiębiorstw w kraju. Za granicą rocznie pracowało legalnie ponad milion Polaków – najwięcej w Wielkiej Brytanii, Niemczech, Irlandii i Francji. Polscy pracownicy na Zachodzie są nadal stałym elementem tamtejszego rynku pracy, choć nie nastąpił dotąd znaczący napływ Polaków na miejsca pracy w Niemczech, czego długo się za Odrą obawiano. Generalnie jednak wskaźniki bezrobocia w ostatnich latach wzrosły do 13%, na co wpływ ma cięgle jeszcze niezadowalająca sytuacja ekonomiczna całej Unii, jak i szara strefa w polskiej gospodarce. Trzeba jednak podkreślić, że nawet w najgorszych latach dla europejskiej gospodarki jej polska część wykazywała stałą tendencję wzrostową.
W ciągu dekady znacząco wzrosła w kraju nie tylko średnia pensja. Wzrosły także dochody polskiej wsi. Produkcja rolna, która zdaniem prawicowych eurosceptyków po akcesji miała wręcz zamrzeć – zwiększyła się aż o prawie 50%, co związane było raczej nie z zwiększeniem chłonności krajowego rynku, a z apetytem Europejczyków na polską żywność. Dopłaty do polskiego rolnictwa oznaczały napływ do portfeli rolników prawie 54 mld euro. Wykorzystano je na szczęście nie tylko na konsumpcję, ale i na modernizację wsi i gospodarstw. Powoli też zmienia się struktura gospodarstw. Przybywa tych największych, produkujących na rynek. Poprawia się baza maszynowa polskich gospodarstw, wznoszone są nowe obiekty gospodarcze.
To oczywiście dobrze, zważywszy także na zyskowność polskiego eksportu żywności, ale trzeba również zaznaczyć, że znaczenie rolnictwa dla PKB maleje (obecnie tylko 4%), choć na wsi mieszka ciągle wielka grupa Polaków (40%). Jednak tylko 1/3 z mieszkających na wsi zajmuje się rolnictwem. W ostatnich latach wokół wielkich polskich miast rozrastają się nowe osiedla domów zlokalizowanych wprawdzie na wsi, ale których właściciele pochodzą i pracują w miastach.
Znaczenia tzw. funduszy pomocowych UE trudno nie docenić. Musieli to zauważyć nawet polscy eurosceptycy, którzy fakt całkowitego niespełnienia się ich katastroficznych prognoz i rachub próbują teraz pokryć wybrzydzaniem na rzekomo dyskryminujące podejście do polskiego beneficjenta, widoczne np. w wysokości dopłat do rolnictwa w porównaniu z zachodnimi. Część sum napływających z Brukseli przeznaczono na modernizację znajdującej się w opłakanym stanie polskiej sieci dróg i linii kolejowych. Ale i małe miejscowości z dala od projektowanych autostrad mają inwestycje współfinansowane znacząco przez UE – sieci wodociągowe, kanalizacyjne, drogi gminne, obiekty użyteczności publicznej. Stan wykorzystania przez Polskę przydzielonych jej środków oceniany jest przy tym wysoko. Warszawa jest liderem sprawności pod tym względem, choć z perspektywy krajowej drażnią opóźnienia w wielu inwestycjach.
Generalnie jednak nie najgorzej wykorzystaliśmy ten swego rodzaju spóźniony plan Marshalla. Takiego bowiem impulsu rozwojowego, połączonego z bezpieczeństwem międzynarodowym, względnym spokojem wewnętrznym i optymizmem obywateli Polska właściwie nigdy dotąd nie przeżywała. I nie chodzi tu tylko o niwelowanie różnic poziomu życia w Polsce i bogatszych krajach UE, ale i o zmniejszanie różnic wewnętrznych, które socjologowie, ekonomiści, a za nimi publicyści opisują jako Polskę A i Polskę B. Na razie efekty tych działań nie są zadowalające. Niektórzy komentatorzy mówią nawet, że różnice te narastają. Wschodnia Polska ciągle rozwija się wolno, nie jest specjalnie atrakcyjna dla zagranicznych inwestorów, masowo natomiast wysyła emigrantów. Istnienie różnic i podziałów społecznych jest nawet wyolbrzymiane, głównie ze względu na nasze własne rozrastające się aspiracje. Spada jednak stale liczba Polaków żyjących w ubóstwie.
Biorąc pod uwagę poziom rozwoju i jakość życia obywateli wśród 27 państw UE, plasowaliśmy się po pierwszej unijnej pięciolatce na 21 miejscu, za Czechami i Słowenią, ale przed krajami bałtyckimi, Słowacją, Rumunią i Bułgarią. Według danych Eurostatu udało nam się w ostatnim czasie wyprzedzić Czechów, co jest dość zaskakujące. Rosną nakłady na oświatę, szkolnictwo wyższe. Wyniki testów kompetencji PISA są coraz lepsze, choć generalnie system testowy jako sposób oceny wiedzy młodzieży jest bardzo krytykowany. Wychodząc od poziomu życia u schyłku komunizmu trzeba powiedzieć, że Polska po okresie bolesnej i kosztownej gospodarczo-politycznej transformacji, przedakcesyjnych wysiłków dostosowawczych, wreszcie w ostatniej dekadzie zaczęła się wyraźnie bogacić. Dowodzą tego rozmaite statystyki, choć sami Polacy często publicznie nie są gotowi przyznać, że im się lepiej powodzi. Jednak ponad 80% uważa się za szczęśliwych, co jest pośrednim wskaźnikiem także poczucia życiowego sukcesu. Do największych negatywnych zjawisk ostatnich lat zalicza się jednak – tak w odczuciu przeciętnego Polaka, jak i władz – ciągle groźne i wysokie bezrobocie, zwłaszcza wśród młodych. Dostrzega się także negatywne skutki wielkiej emigracji z kraju, w efekcie której pojawił się problem drenażu sił fachowych, rozdzielonych rodzin i narastającej depresji demograficznej. Polacy stali się społeczeństwem Zachodu i pod takim względem jak starzenie się populacji i perspektywa kurczenia się jej, o ile nie nastąpi dopływ imigrantów. Spada stale liczba dzieci, a tzw. polityka prorodzinna rządu jest postrzegana na ogół jako nieskuteczna.
Jeśli się spojrzy na taki najbardziej uproszczony wymiar obecności Polski w UE – korzyści finansowe –, mówić można bez wątpienia o wielkim sukcesie. Jeśli dodamy do tego inne czynniki, związane bezpośrednio bądź pośrednio z udziałem Polski w integracji europejskiej i generalnie polityce międzynarodowej, mówić możemy o sukcesie wręcz historycznym, przełamującym niekorzystny dla Polski od stuleci układ geopolityczny. Na myśli mam przede wszystkim bezpieczeństwo kraju wynikające z członkostwa w NATO i UE, bliskie stosunki ze wszystkimi sąsiadami, zwłaszcza z Niemcami, możliwość prowadzenia wielostronnej i zróżnicowanej co do metod polityki zagranicznej. Nie sztuka być jednak – jak nazwał to jeden z dziennikarzy – „klientem kasy zapomogowo-pożyczkowej” Unii. Chodzi o to by być „partnerem kulturowej wspólnoty”, a idąc za retoryką polskiej klasy politycznej „liczącym się graczem” na arenie Unii i regionalnym. Wiemy zatem, co Unia nam daje i co od Unii bierzemy w takim materialnym znaczeniu. A co „europejskiej rodzinie” dajemy? Jest to zasadne pytanie nie tylko uwzględniając artykułowane niejednokrotnie polskie ambicje, ale i po prostu wielkość i ludność Polski, które plasują ją siłą rzeczy wśród największych państw UE, a zwłaszcza tzw. nowej Europy. Potencjał kraju, choć na razie na płaszczyźnie ekonomicznej stosunkowo mały, połączony być powinien z poczuciem odpowiedzialności za politykę europejską i konkretnym wkładem intelektualnym i praktycznym w jej prowadzenie. Tutaj już jest niestety różnie, choć oczywiście ostatnie miesiące przyniosły wiele dowodów potwierdzających i aktywność Polski i jej znaczenie w ramach UE. Mam na myśli oczywiście postawę Warszawy wobec kryzysu wewnętrznego na Ukrainie, jak i narastającego konfliktu ukraińsko-rosyjskiego.
Tuż po akcesji jeszcze nie do końca ustalona pozycja Polski w ramach UE została wystawiona na ciężką próbę. Dwuletnie rządy w Polsce PiS i jego antyeuropejskich skrajnie prawicowych i populistycznych koalicjantów trudno z tej perspektywy ocenić jako sukces. Lata 2005-2007 jeśli chodzi o polską politykę w Unii i stosunki z sąsiadami, zwłaszcza wielkimi – Niemcami i Rosją, były fatalne. Obserwując reakcje Europy można było nawet stwierdzić, że całe wysiłki stworzenia image’u Polski jako nowoczesnego, rozwijającego się, demokratycznego i po prostu „normalnego” kraju legły w gruzach. Z naszych cech narodowych na plan pierwszy w odbiorze zagranicznych mediów, ale i elit politycznych i zwykłych ludzi, wybiły się polska swarliwość, zadufanie, nieumiejętność zrozumienia różnic między kompromisem a dyktatem, generalnie niezdolność do odnalezienia się w świecie wielkiej unijnej polityki. Nie znaczy to, ze wszystkie postulaty czy cele polskiej polityki zagranicznej za rządów PiS były nierealne, niekorzystne czy antyeuropejskie. Nie można przecież tak potraktować sprawy choćby bezpieczeństwa energetycznego Europy, które powróciło jako wielkie wyzwanie w ostatnich miesiącach. Najczęściej jednak sposób zgłaszania polskich inicjatyw i nieumiejętność zyskania poparcia innych państw, skazywały je na porażkę lub robiły wrażenie konfliktu między Warszawą a innymi unijnymi stolicami. Niewątpliwie dłuższe trwanie takiego stanu doprowadziłoby do reaktywacji starych stereotypów o polskiej niezdolności do rządzenia.
Przyspieszone wybory parlamentarne 2007 r. pokazały, iż możliwości trwania przy władzy takiej opcji politycznej w Polsce są na szczęście ograniczone. Platforma Obywatelska, choć w oczach części proeuropejskiej elity skompromitowana nieszczęsnym hasłem sprzed kilku lat „Nicea albo śmierć” (odnoszącym się do walki o korzystny dla Polski sposób liczenia głosów w organach decyzyjnych Unii ustanowiony w traktacie nicejskim), była i jest odbierana jako przewidywalna centrowa siła polityczna, otwarta na świat, a przede wszystkim rozumiejąca znaczenie polskiego członkostwa w europejskim związku. Bez wątpienia kontakty premiera Tuska z kolegami w Unii, pokazują, iż rząd polski zna zasady unijnej dyplomacji, potrafi się porozumieć z partnerami. I co najważniejsze jest w stanie przekonać do polskich racji i uzyskać pożądane decyzje bez wchodzenia w głęboki konflikt i grożenie wetem. Jako sukces Polski określić trzeba budowę koalicji, które przeforsowała modyfikację pakietu energetyczno- klimatycznego na korzystniejszy dla krajów „starego typu energii” (węgiel kamienny). Radość wzbudziło także, z uwagi na nasze historyczne związki i położenie geograficzne, stworzenie przez UE Partnerstwa Wschodniego. Jego adresatami były kraje dawnego ZSRR, sąsiedzi Polski: Ukraina, Białoruś (warunkowo), oraz Mołdawia, Azerbejdżan, Armenia i Gruzja. W ostatnich latach Polska mocno zaangażowała się zwłaszcza w promowanie zbliżenia do UE Ukrainy. Wprawdzie z tych ambitnych zamierzeń niewiele wyszło, ale jest jasne dla całej UE, że Polska nie chce, by jej granica stała się nieprzenikalną barierą między Unią a resztą Wschodniej Europy. Unia prowadzi takie regionalne programy sąsiedztwa, promowane np. przez Hiszpanię czy Francję, koncepcja skierowana ku wschodowi Europy nie jest więc jakimś wielkim novum. W dodatku to nie słowa Warszawy, ale przede wszystkim agresywna polityka Moskwy pokazują, iż Unia powinna prowadzić jasną i konsekwentną politykę wschodnią również w imię swego własnego bezpieczeństwa.
Tego typu osiągnięcia na forum unijnym Polski budzą oczywiście uznanie w kraju i zagranicą. Polscy główni politycy są postrzegani i traktowani jak partnerzy. Pytanie jednak zasadnicze dotyczy rzeczy ogólniejszych związanych z polską obecnością w Unii. Jaki generalnie program dla jednoczącej się Europy ma Polska? Czy potrafimy zaoferować coś przekraczającego doraźne załatwianie spraw? Niewątpliwie pomysł Partnerstwa Wschodniego taką propozycją był. Co jednak z takimi problemami jak pomysły na reformę Unii, na nadanie integracji nowego impulsu, na wspólną walkę z kryzysem światowym, na zbudowanie polityki bezpieczeństwa Wspólnoty z udziałem sojuszniczych Stanów Zjednoczonych? Analitycy polskiej polityki zagranicznej od czasu naszej akcesji do UE raczej daremnie szukają w niej oznak wytyczenia nowych wielkich celów, takich jakim była decyzja marszu ku Unii. Trzeba jednak mieć świadomość, że taki cel, jakim było włączenie się do procesu integracyjnego jest właściwie zadaniem epokowym. Trudno oczekiwać, by zaraz pojawił się pomysł równie ambitny. Z punktu widzenia historyka XX wieku można nawet zapytać, czy dalsze popieranie jednoczenia Europy, rozwoju demokracji w jej wschodniej części i wszelkimi siłami wzmacnianie własnej gospodarki nie jest wystarczająco ambitnym zadaniem dla Polski. Stoi przed nami także kwestia przyjęcia euro, bez czego niemożliwe będzie na dłuższą metę zachowanie istotnej pozycji wśród dużych krajów UE. Polska jest oficjalnie przeciwnikiem różnicowania stopni integracji, tworzenia różnych jej kręgów, z drugiej strony wyraźnej woli w tym kierunku najpotężniejszych państw UE nie jest w stanie osłabić. Musi więc zdecydować, co wybiera – udział w centrum procesu decyzyjnego połączone z postępującą integracją, czy też pozostanie niejako na zewnątrz twardego jądra UE ze wszystkimi tego konsekwencjami.
W polskiej debacie europejskiej dużo niegdyś mówiono o wartościach duchowych, których nasz naród jest nośnikiem i które powinien propagować w Europie. Ten wątek należał do ulubionych motywów tych uczestników dyskusji, którym bliżej było do konserwatyzmu politycznego i religijnego. Nierzadko w takich wypowiedziach pobrzmiewała jakaś mesjanistyczna nuta, chyba trudno zrozumiała dla zachodniego Europejczyka. W Polsce dostrzegano w takich głosach jeszcze coś innego, mianowicie objaw kompleksu niższości, dość popularnego sposobu myślenia: „jesteśmy wprawdzie biedniejsi, ale za to bardziej moralni niż laicka, pogrążona w konsumpcjonizmie Europa”. Nie chciałbym tego wątku szerzej rozwijać, bo tworzenie hierarchii wartości „lepszych” i „gorszych” jest mi całkowicie obce. Jak wielu Polaków uważam bowiem, że obie strony mogą znaleźć u siebie i partnera rzeczy, których należy się wstydzić, ale i takie, których trzeba pozazdrościć i starać się je propagować na własnym podwórku. Refleksja papieża-Polaka Jana Pawła II o Europie niewątpliwie jest cenna, ale nawet w samej Polsce nie została dostatecznie przemyślana. Choćby krytyka kultu materialnej strony życia nie odnosi się przecież tylko do Europy, można ją zastosować i wobec Polaków zapatrzonych z możliwości szybkiego podniesienia standardu życia i poziomu konsumpcji.
Kwestii eutanazji, aborcji czy związków homoseksualnych, które polska prawica próbowała powiązać z Europą i widzieć w nich zagrożenie czyhające rzekomo na polskie dusze, w taki sposób rozpatrywać przecież nie należy. Nie wiadomo dlaczego zresztą mówiono o konflikcie wartości więcej niż o ich wspólnocie – bogatej i długiej tradycji europejskiej kultury. Czy szacunek dla praw człowieka i obywatela, tolerancja, otwartość, porozumienie i pojednanie między narodami, a szacunek i prawo do szczęścia pojedynczych ludzi nie są wartościami europejskimi, o których pielęgnowanie należy wspólnie się starać? Czy nie tkwimy w błędnym przekonaniu, że dano nam je raz na zawsze, że nic im, a właściwie nam, nie zagraża? Czy rzeczywiście wspomnienie krwawej wojny sprzed 70 lat już tak zblakło w pamięci Europy? Patrząc na telewizyjne przekazy z Ukrainy, niewątpliwie odczuwamy, że pokój i demokracja mogą być kruche. Z drugiej jednak strony pozostają wielkim marzeniem wielu milionów ludzi. Polakom udało się je w ciągu ostatnich 25 lat spełnić. Przy całej świadomości mankamentów naszego państwa i społeczeństwa musimy pamiętać, że jest to czas najlepszy w naszej historii nie tylko od 1945 r., ale właściwie od połowy XVII w. Osiągnęliśmy wiele dzięki swemu własnemu wysiłkowi, ale i „z małą pomocą przyjaciół/with a little Help from Friends”, by przywołać inną piosenkę nieśmiertelnej spółki autorskiej Lennon/MacCartney.