Nie jest ważne, czy krótki czy dłuższy tekst, czy naukowy czy popularnonaukowy. Do każdego trzeba się solidnie przygotować, zebrać potrzebne materiały, przemyśleć konstrukcję i formę… To w końcu podstawowe problemy, przed którymi staje każdy z nas. A potem… Do dzieła! Ale tu też pojawiają się nowe wyzwania, natury bardziej technicznej. Z pewną nostalgią można wspominać lata, gdy do dyspozycji miało się jedynie kartkę i ołówek lub solidną maszynę do pisania. Czasy te minęły bezpowrotnie, choć – mimo rozwoju techniki – nieraz wracam i do tych „przeżytych“ form. Historyk musi dzisiaj łączyć dwie umiejętności. Korzystać i z tradycyjnych, drukowanych źródeł i materiałów, oraz umieć poruszać się po gąszczu cyfrowej przestrzeni. Ta ostatnia staje się coraz bardziej złożona i zróżnicowana, zbiory dostępnych materiałów przyrastają niemal każdego dnia. Stworzenie własnego workflow, by użyć tego modnego słowa, staje się koniecznością.
Przez chwilę zastanawiałem się, czy jest jakaś forma pisarska, której nie wypróbowałem. Tak, z pewnością nie przymierzyłem się do pisania wierszem. Sonetów dla ukochanej nie złożyłem w odpowiednim czasie i chyba już się na to nie porwę. Pozostałe jednak formy wykorzystywałem (i nadal wykorzystuję) z większym lub mniejszym powodzeniem. Do już tradycyjnych, z którymi ma do czynienia każdy historyk, doszły w ostatnich latach wpisy na bloga. Towarzyszą mi w czasie „normalnej“ pracy, są próbą podzielenia się bieżącymi przemyśleniami. Czasami wywołują większe zainteresowanie, o czym świadczą zamieszczane komentarze. Zawsze sprawiają mi przyjemność i choć odrobinę satysfakcji.
Ta forma popularyzacji nauki wśród polskich historyków nie jest jeszcze doceniana. Ilość koleżanek i kolegów regularnie piszących na blogu jest nadal niewielka. Można się zastanowić, dlaczego tak jest. W pokoleniu moich rówieśników pokutuje – być może – przeświadczenie, że nie jest to poważna forma, lepiej chwalić się wydrukowanym tradycyjnie artykułem, nawet jeśli jest to tekst w publicystyczny. Młodsi są pod wyraźnym jarzmem punktologii. Oczywiście, za teksty zamieszczane na blogu nie można otrzymać żadnych punktów, które miałyby znaczenie w dalszym postępowaniu kwalifikacyjnym. Napisanie tekstu na blogu zajmuje czas, powinno się do niego – podobnie jak do innych tekstów – solidnie przygotować. Być może – taka jest kalkulacja – lepiej poświęcić czas na coś „poważniejszego“, niż tracić czas na błahostkę i w dodatku jeszcze prowokować kąśliwe uwagi niektórych koleżanek czy kolegów.
No właśnie, jak określić taką formę twórczości? Co stoi na przeszkodzie, by uprawiać jedno i drugie? Czy zbierając materiały do „punktowanego“ tekstu, nie pozostają jakieś „odpryski“, którymi warto się podzielić? Jest jeszcze inna rzecz, która mnie zastanawia. W epoce Gutenberga w czasopismach naukowych zamieszczano recenzje i polemiki. Pamiętam całkiem dobrze, że te ostatnie potrafiły się ciągnąć przez kilka numerów. Śledzenie takiej wymiany opinii, intelektualnego fechtunku było wręcz obowiązkiem. Do ilu dzisiaj osób trafia takie czy inne czasopismo? Ile przeczyta artykuł, nawet w punktowanym czasopiśmie? Czasem wydaje się, że chodzi tylko o produkowanie kolejnych pozycji bibliograficznych odpowiednio wycenionych, które potem smacznie sobie śpią, nie niepokojone przez czytelników. Większość znanych mi czasopism zamieszczających teksty w internecie skrywa swą zawartość za paywallem, co jest dla mnie dużym nieporozumieniem. Obywatele republiki uczonych zmieniają się w kramarzy.
Myślę, że znajdujemy się w okresie przełomowym. Z jednej strony mamy jeszcze do czynienia z tradycyjnym rozumieniem uprawiania nauki, także historii, z drugiej strony z wyzwaniami przestrzeni cyfrowej, której pochód jest nie do zatrzymania. Przed historykami więc dzisiaj stoją dylematy, które muszą rozwiązać. Moim zdaniem nie ma sensu bronić się przed tymi zmianami, winniśmy aktywnie uczestniczyć w nich, stać się partnerem dla innych dyscyplin. Już raz oddaliśmy pola innym dziedzinom, które chętnie dodawały do swych nazw „historyczny“. Jednak z historią niewiele miało to do czynienia. Pod płaszczykiem nowocześnie i atrakcyjnie brzmiących haseł i pojęć, po bliższym zapoznaniu się, nierzadko pojawiała się żenująca mizeria owych „odkryć“.
Pozostaje jednak problem, jak mamy nasze badania, nasze opinie popularyzować, jak walczyć ze znów chyba powracającym przekonaniem, że historia, zwłaszcza tzw. najnowsza, to faktograficzny opis polityki (w dodatku nieraz zbyt wprzęgnięty we współczesność) lub też opowieść o rozmaitych ciekawostkach z przeszłości. Użyteczność historii to nie tylko materiał do okolicznościowych akademii ku czci lub artykułów w popularnych dodatkach gazetowych. Jednak żeby o tym przekonywać opinie publiczną, musimy od czasu do czasu porzucać naszą środowiskową splendid isolation. Dla mnie tym właśnie jest ten blog.
Never give up. Wyslalem kilku znajomym slabo znany fantastyczny fragment tekstu literackiego. Autorem uznany i niezwykly pisarz. Otrzymali go na portalu spolecznosciowym jako wiadomosc prywatna. Otoz nikt, doslownie nikt, a byli wsrod nich ludzie zajmujacy sie ogolnie pojeta sztuka nie przeczytal go do konca. Fragment byl za dlugi, wiec po byc moze 3 zdaniach ludzie ci zaczeli biegac dalej po portalu klikajac „lajki” na jedno-, dwuzdaniowe komunikaty czy komentarze. W 21 wieku ludzie nie sa w stanie sie skupic na tekscie. Biegaja za poszukiwaniem coraz to nowych sensacji, a teksty wymagajace skupienia laduja w czelusciach internetu. Blog ma przynajmniej te zalete, ze wchodza na niego ludzie, ktorych dany temat interesuje. Dlatego Panie Profesorze prosze kontynuowac 🙂
Trudno nie zgodzić się z powyższym. Niemniej uważam, chociaż sam jestem czeladnikiem w tej materii i stawiam pierwsze kroki, że blog powinien być pewnym kanonem w pracy naukowej. Nauka potrzebuje popularyzacji tak samo jak popularyzacja potrzebuje nauki. Odnoszę jednak wrażenie, że te z pozoru odrębne płaszczyzny mają ze sobą o wiele więcej wspólnego niż jesteśmy wstanie sobie wyobrazić. Blog wydaje się o tyle przystępną formą, ponieważ trafia do wszystkich, którzy tego chcą. Jest dostępny pod ręką, w smartfonie, tablecie, nie zajmuje miejsca w bagażu i nie waży zbyt dużo. Inaczej jest z książką czy tradycyjnym podejściem do nauki. Oczywiście tradycjonaliści napiszą, że kwintesencją pracy naukowej jest kwerenda + publikacja. Praca nad blogiem specjalistycznym czy o ogólnej tematyce wymaga od jego autora takiego samego nakładu pracy jak w przypadku klasycznego podejścia do prac drukowanych. Mam jednak wrażenie, że różnica przede wszystkim tkwi w odbiorze, języku oraz dostępności. Pisząc różne wpisy sięgamy nie tylko do literatury ale również do materiałów ikonograficznych, które dodają zamieszczanej treści oczekiwanego „kolorytu”. To nie tylko słowo pisane ale również obraz, który ogrywa znaczącą rolę w tym co chcemy przekazać i jak. Nawet z pozoru trudny i niezrozumiały problem dzięki ikonografii przyjmuje się łatwiej. Dodatkowo blog w przypadku historyka może wypełniać pewne luki w pracy zawodowej np. dostępu do źródeł (oczywiście mam na myśli badaczy XX-XXI wieku) oraz pełnić rolę medium pomiędzy świadkami historii o badaczem. Zyskujemy tym samym ważny, bardzo ważny element w naszej pracy… Mimo, że za blogową aktywność nie dostanę punktów to niezmiennie uważam ten rodzaj aktywności za istotny i nieodzowny w pracy historyka.
Lubię czytać Pana bloga i zgadzam się z konkluzją. Problem z małą ilością tego rodzaju blogów tkwi w tym, że faktycznie trzeba się przygotować, ale i mieć coś do powiedzenia. Kiedyś urzekła mnie konstatacja jakiegoś publicysty, że do chwili założenia Muzeum Powstania Warszawskiego nie pisano o powstaniu. Gdyby biedaczek przejrzał Bibliografię Historii Polski, to pewnie zatrwożyłby się, że z tej tematyki można stworzyć całkiem pokaźną bibliotekę.
Ten wpis można potraktować jako cierpienia dojrzałego historyka. Sądzę, że powinien on przeistoczyć się w esej, znacznie już przekraczający ramy zwykłego wpisu. Mamy bowiem obecnie do czynienia z istotnymi przewartościowaniami we wszystkich niemal dziedzinach humanistyki, które są pochodną rewolucji technologicznej (cyfrowej). Tak, tak, technologia wyszczerzyła kły i powoli pożera swoich entuzjastów.