Na początek krótkie wyjaśnienie. Poniższy tekst początkowo zamieściłem po niemiecku. Dedykowałem go jednemu z niemieckich przyjaciół Hansowi Golombkowi. Przed kilku dniami odebrał on w Ambasadzie RP w Berlinie odznaczenie resortowe Ministerstwa Spraw Zagranicznych \”Bene Merito\”. Odznaczenie to przyznaje się obywatelom polskim i obcokrajowcom za szczególne zasługi dla poprawy wizerunku Polski zagranicą. Na próbę niektórych czytelników zamieszczam tłumaczenie tego tekstu. Liczę, że zwłaszcza ostatnia część może być interesująca. Ciekaw jestem reakcji.
I
Przed kilku 10 laty jeden z bardziej znanych karykaturzystów niemieckich Walter Hanel użył do przedstawienia stanu relacji polsko- niemieckich przełomu XX i XXI w. rysunku mostu. Po jednej jego stronie stał niemiecki Michel, trzymając w rękach budynek, opatrzony napisem Centrum przeciwko Wypędzeniom. Po drugiej stronie mostu, zaskoczony i zaniepokojony, stał Polak. Most pod krokami Niemca posuwającego się na drugą stronę z gromkim „Hallo, partnerze!” zaczynał właśnie niebezpiecznie pękać. Wydawało się wówczas, że rzeczywiście w stosunkach polsko-niemieckich zaczyna się zły okres. Jedną z przyczyn tego stanu rzeczy były bez wątpienia powracające kontrowersje dotyczące przeszłości, szczególnie XX-wiecznej.
Wielu Polakom trudno było zaakceptować Niemców jako jedną z ofiar II wojny światowej. Chęć przedstawienia takiego właśnie spojrzenia w formie wystawy muzealnej budziła nie tylko wątpliwości, ale i oburzenie, zarzuty relatywizowania przeszłości. To prawda, że po 1989 r. mierzyliśmy się dość intensywnie z różnymi trudnymi tematami historycznymi , które w okresie komunistycznym były albo przemilczane, albo przedstawiane w niepełny czy zafałszowany sposób. Do takich tematów należał los ludności niemieckiej w ostatnich miesiącach wojny i pierwszych latach po jej zakończeniu. Pod koniec lat 80. XX w. Andrzej Ziemilski, dawny żołnierz AK, a po 1945 r. urzędnik państwowy aktywnie uczestniczący w akcji wysiedlania Niemców, stwierdził, że zasadnicze pytanie nie dotyczyło tego, czy należało Niemców wysiedlać, ale o to w jaki sposób to uczyniono. To tu może kryć się kwestia polskiej winy, odpowiedzialności za krzywdę drugiego człowieka, za cierpienia Niemca. Dla niego, ale także i dla wielu Polaków doświadczenia II wojny światowej, miliony zabitych, ogromne straty materialne, a po wojnie zmiana granicy i utrata Kresów, oraz poddanie dominacji radzieckiej spowodowały, że sprawa losu innych, obcych, byłych wrogów nie była przedmiotem wartym uwagi czy moralnej refleksji. Przez dziesiątki lat unikano postawienia pytania, w jaki sposób wysiedlano, czy na pewno humanitarnie i w sposób zorganizowany jak wymagały tego układy poczdamskie? Co oznaczało wysiedlenie dla zwykłego Niemca, tracącego dom, dorobek życia, poczucie zakorzenienia i bezpieczeństwa?
Na te pytania zaczęliśmy odpowiadać przede wszystkim sobie w początkach lat 90. XX w. Trzeba przyznać, że nie była to łatwa dyskusja. Ważne były w niej również gesty polityków, jak choćby wystąpienie w Bundestagu prof. Władysława Bartoszewskiego w 50. rocznicę zakończenia II wojny światowej. Wówczas padły ważne słowa, także pod adresem wysiedlonej ludności niemieckiej. „Polska odzyskała suwerenność polityczną. Odzyskuje też suwerenność duchową. Jej miarą jest poczucie moralnej odpowiedzialności za całą historię, w której – jak zawsze – są karty i jasne i ciemne. Jako naród szczególnie doświadczony wojną poznaliśmy tragedię przymusowych wysiedleń, oraz związanych z nimi gwałtów i zbrodni. Pamiętamy, że dotknęły one rzeszę ludności niemieckiej i że sprawcami byli także Polacy. Chcę otwarcie powiedzieć, iż bolejemy nad indywidualnymi losami i cierpieniami niewinnych Niemców dotkniętych skutkami wojny, którzy stracili swe strony ojczyste”.
Czyż na forum publicznym w języku dyplomacji i polityki więcej można i należy powiedzieć? W debacie dotyczącej powojennego losu Niemców w Polsce uczestniczyło wielu historyków, zaczęły też szybko powstawać wspólne projekty polsko-niemieckie w tym zakresie. Dyskutowano o wysiedleniu także w wielu polskich domach na ziemiach zachodnich i północnych. Równocześnie błyskawicznie rozwijało się zainteresowanie dla przeszłości tych obszarów w tzw. okresie niemieckim, jak potocznie i nieprecyzyjnie nazywano dzieje przed 1945 r. Łączyło się to z procesami kształtowania się tożsamości lokalnej i ostatecznym zakorzenianiem się w małych ojczyznach.
II
Gdyby doszukiwać się pewnych błędów czy zaniechań, jakie pojawiły się przy tej okazji, to może jednym z nich było całkowite zaprzestanie dalszych badań nad III Rzeszą i systemem okupacyjnym na ziemiach polskich w latach wojny. Badania te oczywiście prowadzono przez cały okres powojenny i to bardzo intensywnie. Można było nawet odnieść wrażenie, mylne jednak, że nie ma już zbyt wielu aspektów polityki okupacyjnej, które nie zostałyby dogłębnie zbadane przez polskich historyków. Z perspektywy czasu zaprzestanie czy spowolnienie tego kierunku badań okazało się brzemienne w skutkach. Zresztą nie tyle dla stanu historiografii, co dla popularyzowania historii, kształtowania postaw czy nawet – jak twierdzą zwolennicy aktywnej polityki historycznej państwa – pamięci zbiorowej. Konfrontację ze zbrodniami ludobójstwa, obrazy szkieletów z Auschwitz i innych obozów śmierci, dymy Warszawy uzupełnić miało pochylanie się nad losem wysiedlanych Niemców, krytyka polskiej polityki powojennej wobec tej grupy, a nawet szukanie zbliżenia poprzez potępianie działań komunistycznych władz polskich jako warunku współczesnego pojednania.
Nie chcę nadużywać cierpliwości czytelników i sprawiać wrażenie, że potępiam owo podejście. Sam je zresztą aktywnie rozwijałem i uważam, że nie tylko w wymiarze naukowym, społecznym, ale i moralnym było to bardzo potrzebne. Chcę tylko podkreślić, że równoczesne porzucenie problematyki okupacji, rezygnacja z przypominania o tym polskim doświadczeniu było jedną z przyczyn późniejszych problemów w dialogu polsko-niemieckim. Chyba tylko raz kwestia ta pojawiła się publicznie – w okresie realizacji programu wypłat dla byłych robotników przymusowych ze środków RFN. Ale połączenie jej z bądź co bądź sprawami pieniężnymi nie sprzyjało debacie. Okazało się jednak, że cały historyczny wysiłek lat 90., by ujawnić, przetrawić i zaakceptować fakt krzywdzenia części Niemców przez część Polaków, z perspektywy części opinii publicznej nie był specjalnym osiągnięciem. Dla nas miało to być zamknięciem ciążących historycznych rachunków. I w dużej części się tak stało. Tym niemniej nastąpiło jednak otwarcie pola do nowych oczekiwań, nawet roszczeń, wysuwanych przez fragment środowiska wysiedlonych. Wspomniana karykatura W. Hanela świetnie oddawała ten stan. Już wtedy pojawiła się też inna kwestia. Coraz częściej konfrontowano nas z określoną niemiecką polityką historyczną.
U sąsiada za miedzą zmieniały się paradygmaty, które może jeszcze obowiązywały w starej RFN, w zjednoczonych Niemczech przestawały stopniowo odgrywać już wiodącą rolę. Historia szybko stawała się instrumentem w budowie niemieckiego państwa narodowego, nowego, zjednoczonego państwa, demokratycznego, ale też dumnego z procesu denazyfikacji i poczuwającego się do prawa przypominania także o niemieckich ofiarach. Pierwsze dziesięciolecie XXI w relacjach polsko-niemieckich to stałe wrażenie, że odżywa licytacja, kto ma rację w sprawach historycznych, kto więcej cierpiał, ujawniało się coś na kształt przeciągania liny z historycznymi argumentami. Sytuacja nieco zmieniła się po wstąpieniu Polski do Unii Europejskiej. Relacje polsko-niemieckie przestały mieć priorytet, Polska zyskała nowe możliwości działania na arenie ogólnoeuropejskiej.
Czy jednak z tego skorzystaliśmy? Czy Zachód Europy poznał doświadczenia historyczne naszej części kontynentu? Czy raczej historia nadal dzieli \”starą\” i \”nową\” część zjednoczonej Europy?\” Druga połowa pierwszego dziesięciolecia XXI to początek wielkich projektów muzealnych, z których część już zrealizowano. Powstały one jako reakcje na dyskusje publiczne, także w relacjach polsko-niemieckich. Można było mieć wrażenie, że oba państwa zaczęły okopywać się w muzeach historycznych, a strony biorące udział w debatach publicznych (jeśli je prowadzono) znalazły swe odzwierciedlenie w salach wystawowych lub wkrótce je znajdą. To muzealne współzawodnictwo jeszcze się nie zakończyło. I z pewnością będzie jeszcze trwać, być może tym intensywniej, im mniej wśród nas będzie świadków wydarzeń, żywych, bezpośrednich łączników między nami a przeszłością. We wszystkich debatach historycznych odegrali oni (i nadal ogrywają znaczącą) istotną rolę. Ten stan przejścia między pamięcią komunikacyjną, którą posiada każdy z nas, a pamięcią kulturową, która znajduje swe odzwierciedlenie w pomnikach, nazwach ulic lub upamiętnianiu wydarzeń narodowych, aż w końcu w salach muzealnych, świetnie zdiagnozowała przed laty niemiecka para uczonych, Aleida i Jan Assmannowie. Ich zdaniem okres przejściowy między jedną a drugą pamięcią może trwać od 20 do 30 lat. Jest to – uwzględniając dzisiejsze przyspieszenie czasu – jedna lub prawie dwie generacje. I nie należy się dziwić, że generacje ustępujące, a do takich zaliczam żyjących jeszcze uczestników II wojny światowej, zabiegają, by za wszelką cenę przekazać swe generacyjne doświadczenie, odnaleźć swoje losy upamiętnione i utrwalone w należyty sposób.
III
W tym kontekście nie może zaskakiwać, że jedna ze stacji publicznych niemieckich, ZDF, postanowiła opowiedzieć w miniserialu doświadczenia pokoleniowe babci i dziadków dzisiejszym wnukom, czy nawet prawnukom. Bo jaki ci młodzi ludzie mają związek z II wojną światową? Praktycznie żaden. Dla nich to odległa historia, temat lekcji szkolnej, tak jak dla mojego pokolenia była I wojna światowa. Jak jednak przekonywać młodych ludzi, którzy nie chcą słyszeć o historii, że jest ważna i im potrzebna? Jak opowiadać o niej? Najlepiej, ale i najłatwiej, poprzez los tzw. zwykłego człowieka, z którym można się utożsamić. Autorzy owego najgłośniejszego, ale i najgorzej ocenianego w ostatnim czasie filmu, który ujmuje choć epizodycznie relacje polsko-niemieckie, skoncentrowali się właśnie na losach kilkorga bohaterów. Zamierzali pokazać różne postawy wobec narodowego socjalizmu, podkreślić katastrofalny charakter wojny. W stosunku do sąsiadów, w tym Polaków, posłużyli się jednak łatwymi stereotypami, nie wykorzystali okazji do powiększenia wiedzy o niemieckiej okupacji w Polsce i złożonych relacjach polsko-niemieckich.
Film odniósł ogromny sukces. Miniserial obejrzało w Niemczech ponad 7 mln widzów. W Polsce wywołał – zapewne ku zaskoczeniu twórców filmu i stacji ZDF – jednak negatywne reakcje, ponownie postawił pytanie o stan wiedzy o nas i naszej historii w Niemczech. Zareagowaliśmy zaskoczeniem, powątpiewaniem, rozczarowaniem, wreszcie oburzeniem. Kilka tygodni temu minister spraw zagranicznych, Radosław Sikorski, udzielił wywiadu tygodnikowi „Die Zeit“ pod prowokacyjnym nieco tytułem „Nie chcemy zimnej wojny“. Minister poruszył liczne aktualne kwestie polityki zagranicznej. Sprawom niemieckim poświęcił sporo miejsca, także polityce historycznej obecnych Niemiec. Wyraził swe stanowcze oburzenie z powodu błędów i krzywdzących Polskę wątków w miniserialu „Nasze matki, nasi ojcowie“. Zaznaczył przy tym, że nadal istnieje duża dysproporcja w Niemczech w przedstawianiu historii II wojny światowej. „Wstydzicie się za holokaust – mówił niemieckim dziennikarzom –, i wiecie, że pokonano was pod Stalingradem. Jednak nie czynicie zbyt wiele wysiłku dowiedzenia się, jak zachowywali się u nas wasi ojcowie i dziadkowie. A niemieckie zachowanie w okupowanej Polsce nie można było porównywać z żadną inną okupacją. To nie był tylko terror – konkludował minister –, lecz także codzienne poniżanie dumnego narodu“. W innym miejscu dodawał: „Proszę porównać ilość miejsca, jakie poświęca się w podręcznikach szkolnych we Francji i Polsce. Czy nie jesteście Panowie zdania, że powinna tu zaistnieć jakaś równowaga?“
Czy wpadka serialowa może jednak dziwić? Po emisji trzeciej części serialu można było zadać pytanie, czy negatywne potraktowanie Polaków było jakimś przysłowiowym “wypadkiem“ przy pracy, czy raczej konsekwencją niewiedzy, uprzedzeń i wieloletnich zaniedbań w procesie kształcenia historycznego w Niemczech? Bo jak inaczej zinterpretować materiał, jaki przygotował tabloid „Bild“ po niemieckiej projekcji miniserialu pod tytułem „Czy niemieccy żołnierze byli rzeczywiście tak okrutni?“. Na pytanie „Czy polscy partyzanci byli rzeczywiście antysemitatami?“, tabloid odpowiadał: „W przypadku partyzantów w filmie chodzi o członków tzw. Polskiej Armii Krajowej, która walczyła o niepodległość Polski. Armia Krajowa, której jednostki operowały jak związki partyzanckie, składała się z polskich nacjonalistów. Antysemityzm w jej szeregach był skrajnie upowszechniony. Generalnie antysemityzm w Europie Wschodniej był mocno rozpowszechniony, co ułatwiło nazistom zamordowanie europejskich Żydów“. Przytoczyłem ten fragment w całości, gdyż potwierdza on nie tylko elementarny brak wiedzy, lecz także łatwą nieodpowiedzialność za słowo.
Nie ulega wątpliwości, że na obecny stan wiedzy przeciętnego, nawet dobrze wykształconego Niemca, duży wpływ wywierają media, także elektroniczne. Tak jak wszędzie Niemcy informacje czerpią z różnych źródeł: telewizji, prasy, własnych lektur, które zbogacają (lub nie) pewien kanon wiedzy wyniesiony ze szkoły. Żywe w pamięci są także opowieści rodzinne, które utrwalały raczej jednostronny ogląd II wojny światowej, a narracja o wypędzeniu ową jednostronność umacniała. W przypadku wielkich konfliktów zbrojnych, jakim była II wojna światowa, mamy dodatkowo do czynienie z innym zjawiskiem, nazywanym mechanizmem wyparcia. Problem ten trafnie ujął nie kto inny a producent tak nas denerwujących „Naszych matek, naszych ojców“, Nico Hofmann. W jednym z wywiadów stwierdził: „Generacja moich rodziców – mój ojciec ma 88 lat, moja matka 83 – wywarła na mnie wpływ. A na nią wywarły wpływ wydarzenia wojenne. Dyskusja o własnej tożsamości, o własnej rodzinie, ale także o własnym pochodzeniu: to jest nić przewodnia. Po emisji ‚Naszych matek, naszych ojców’ mój ojciec zaczął po raz pierwszy mówić o swych bezpośrednich wspomnieniach wojennych, przeżyciu śmierci, także o tym, że on sam zabijał“.
IV
Kontrowersje wokół filmu „Nasze matki, nasi ojcowie“ zwracają uwagę na jeszcze inny problem. W relacjach polsko-niemieckich nie osiągnęliśmy przecież stanu relacji niemiecko-francuskich, a i tam nie wyeliminowano całkowicie różnych stereotypów i uprzedzeń. Czy taka sytuacja byłaby tam jednak możliwa? Nie chodzi tu tylko o dłuższą tradycję dobrych relacji. Ważne są też i instytucje, i powiązania międzyludzkie, jakie Niemcy i Francuzi zbudowali na przestrzeni dziesięcioleci. Przykładem jest Wymiana Młodzieży Niemiecko-Francuskiej, stałe konsultacje między rządami oraz odpowiednimi ministerstwami. Ich aktywność jest większa niż w naszym przypadku. Dodatkowe wzmocnienie relacje te otrzymały w postaci kompletnego podręcznika do historii, który ukazał się w prestiżowym wydawnictwie Nathan i Klett Verlag. To prawda, że projekt ten powstawał przez wiele lat i nie brakowało przeszkód. Determinacja jednak obu wydawnictw i zespołów autorskich, wspierana przez polityków z obu krajów, doprowadziła do szczęśliwego zakończenia.
Przypadek Francji nie jest odosobniony. USA , inny partner Niemiec, funduje stypendia, finansuje katedry na prestiżowych uczelniach niemieckich. Czy stać na to tylko mocarstwo? Przykład węgierski jest tutaj bardzo wymowny, a dla nas powinien być inspirujący. W centrum Berlina z powodzeniem pracuje od kilku lat centrum kultury węgierskiej. Mieści się ono na tyłach Uniwersytetu Humboldtów, czyli w centralnym punkcie Berlina. Do instytucji należy kilka pięter budynku. Organizowane są tam konferencje i dyskusje naukowe, spotkania z pisarzami i artystami, odbywają się tam też wernisaże, koncerty, pokazy filmowe. Znakomicie położony ośrodek, sprawnie kierowany i posiadający ciekawy program potrafi ściągnąć publiczność, o co w nasyconym bogatą ofertą kulturalną Berlinie nie jest łatwo.
A co Polska oferuje niemieckiemu partnerowi? Jak sobie radzimy z przekonywaniem do naszych racji, także historycznych? Jaki obraz siebie promujemy? Jakich mamy partnerów? Nie chodzi mi o wysuwanie oskarżeń pod adresem takiej czy innej instytucji lub osób zaangażowanych. Ich praca przyniosła przecież wiele dobrego. Mam wrażenie, że krytyka przychodzi nam bardzo łatwo, ale niczego nie przynosi, zwłaszcza na polu konkretnych pomysłów. Jednak czas upływa, zmieniają się generacje Niemców, ich wrażliwość, oczekiwania, ale także i potrzeby. Coraz mniej naszych sąsiadów rozumie nasze podejście do historii i nasze doświadczenie, bo pamiętają pewne wydarzenia historyczne. Jak chcemy więc im opowiadać o naszej przeszłości, wspólnych pogmatwanych relacjach, w których jednak nastąpił pozytywny przełom? Jakiego chcemy używać języka? To prawda, że podjęto różne starania i zabiegi, część z nich zaowocowała ważnymi projektami, niejednokrotnie wspólną wystawą, czy konferencją i publikacją. Nie unieważnia to jednak pytania, jaki mamy pomysł na nowe sąsiedztwo z Niemcami, na relacje kształtowano przez nowe generacje i Niemców i Polaków, wyrosłych w świecie mimo wszystkich wad dalekim od „fatalizmu wrogości”? Konieczna jest zmiana paradygmatu w relacjach polsko-niemieckich, a przede wszystkich gruntowne przemyślenie naszej oferty historycznej, czy kulturalnej. Polityka to oczywiście nie wszystko. Choć bez woli politycznej oraz – co nawet jest jeszcze ważniejsze – koniecznych pieniędzy nie da się wielu rzeczy zrobić. Nie mogą to być jednak kolejne żądania wobec Niemiec, wynikające z ich obciążenia przeszłością. Ten rozdział właśnie się zamyka. Nowym musi być aktywna polityka historyczna, kulturalna połączona z właściwym finansowaniem i konsekwencją w działaniach.
Ciekaw jestem, jak dzisiaj zilustrowałby stan stosunków polsko- niemieckich przywołany na wstępie rysownik. Być może, jak przed laty, użyłby symbolu mostu. Tym razem życzyłbym sobie, by tym aktywnym był Polak, który ma swemu sąsiadowi na Zachodzie do zaoferowania coś atrakcyjnego, co ten nie tylko przyjmie i zaakceptuje, ale i polubi, czy będzie szanować i z uwagi na wrażliwość sąsiada, jak i obiektywną atrakcyjność daru. Tylko się nie łudźmy, że kolejne muzeum historyczne czy pomnik załatwią sprawę.