Korzystanie nad Como z publicznych środków lokomocji sprawdza się. W planie mieliśmy przejazd kolejką linową do Pigry (zachwalanej z powodu ładnego widoku na jezioro oraz ciekawych zabytków). Przejazd do Argegno nie zabrał nam dużo czasu, a bilet kosztował tyle co na metro w Berlinie. Jazda kolejką, choć krótka, pozostawiła lepsze wrażenia niż z zeszłoroczna w Como. Pigra okazała się małą górską wioską z zamkniętym kościołem i dawną studnią-pralnią. Jest jednak dobrym punktem startu do wędrówek po okolicznych górach, na wpółopuszczonych wioskach, zapomnianych drogach. Zarośnięte tarasy, zaniedbane stare drzewa oliwne i walące się zabudownia gospodarcze przypominają, że kilkadziesiąt lat temu toczyło się tu mozolne życie rolniczych wspólnot. A wokół wspaniałe widoki, dla których czasem ktoś kupi opuszczony dom i zamieni go w letnisko.
Między miejscowościami nad jeziorem Como kursuje niebieski autobus. Bilety są tanie, choć zaskakujące może być miejsce ich nabywania. Zwykle to bar lub sklepik w pobliżu przystanku. Skorzystanie z autobusu pozwala turyście skoncentrować się na pięknie mijanych miast czy na krajobrazie. Wyręcza go od niepotrzebnych stresów, bo jazda wąskimi, często zapchanymi tutejszymi drogami nie należy do łatwych, a potem często daremnie przychodzi szukać jakiegoś skrawka miejsca do zaparkowania. Postanowiliśmy udać się do Pigry, w której wizytę odkładaliśmy już kilka razy. W przewodniku znaleźliśmy informację, że można tam się dostać kolejką linową z Argegno. Kolejki tego typu to raczej rzadkość w tym regionie. Do zwiedzenia Pigry zachęciła nas również zapowiedź ładnego widoku na jezioro oraz ciekawych zabytków.
Kolejka zabiera chętnych co pół godziny. Przejazd trwa kilka minut. Potem jeszcze krótki marsz i jesteśmy w punkcie określanym jako belvedere. W przeszłości widok na jezioro był z pewnością atrakcyjny. Jednak dzisiaj psują go ogromne słupy wysokiego napięcia. W przewodniku proponowane są dwa kierunki zwiedzania wioski. Miasteczko posiada kilka ciekawych miejsc, związanych z życiem tutejszej wspólnoty.
Jednym z nich jest zadaszony kamienny basen ze świeżą wodą, niegdyś miejsce prania bielizny, ale także spotkań i przekazywania miejscowych plotek. Takie pralnie spotykaliśmy także w innych miejscowościach. W sąsiedztwie stoi budyneczek będący siedzibą władz gminy. Wystaczyło otworzyć okno i już można było usłyszeć vox populi, a przynajmniej opinie kobiet wyżymających pranie, niezgorzej zorientowanych co, gdzie i u kogo.
Ponieważ pogoda dopisywała, postanowiliśmy udać się pieszo z Piagry do Ossuccio. Nasz plan zrealizowaliśmy, choć z pewnymi przygodami. Program do zapisu trasy, endomondo, który mamy zainstalowany w komórce, po kilku godzinach pracy z powodu wyczerpania baterii wyłączył się. Wskazywał wtedy 14 kilometr wędrówki. Wpradzie trasa nie należała do łatwych (spore różnice wysokości), jednak widoki, jakie mogliśmy podziwiać, były wystarczającą zapłatą za ten trud.
Minęliśmy kilka wsi górskich. Nieliczne mają się dobrze, większość wyludniła się i podupada. W ostatnich dziesięcioleciach zmieniło się tu życie gospodarcze. Większość mijanych przez nas tarasów górskich, niegdyś żudnie umacniana kamiennymi murami, zarosła lub sprawiała wrażenie dawno nie uprawianych. Część zabudowań była w ruinie, wiele zamknieto na głucho. Młodzi ludzie rezygnują z rolnictwa. Wybierają pracę w sąsiedniej Szwajcarii. By do niej dojechać, przenoszą się do niżej położonych miejscowości.
We wsiach spotykaliśmy nielicznych letników i jednego starszego mężczyznę, dawnego pasterza. Na szlaku nie minął nas żaden turysta. Można wędrować samotnie, zachwycać się ciszą, przestrzenią, przyrodą. Oznaczenia szlaków są jednak wątpliwe, trzeba bardzo uważać, bo łatwo dorzucić sobie kilka kilometrów, co i nas ostatecznie spotkało.
Do Osuccio dotarliśmy spoceni i na obolałych nogach po kilku godzinach marszu. Pełni wrażeń, ale głodni i zmęczeni. Szczęście się do nas jednak uśmiechnęło, po niecałym kwadransie oczekiwania podjechał niebieski autobus. Z nieba lał się dalej żar, za sobą mieliśmy wiele kilometrów i litry wypitej wody. A tu ostatni etap przyszło nam przebyć w niemal pustym, klimatyzowanym autobusie. Pełnia szczęścia! Po powrocie nasi gospodarze zaprosili nas na kolację. Jak zwykle Antonietta przygotowała trzy dania. Andrea zadbał o białe figi na deser, prosto z drzewa. O potrawach naszej gospodyni napiszę przy innej okazji. Marzy mi się polenta, ale – jak się okazało – serwują ją tu w zimniejsze dni. Przepyszne wino lało się szczodrze do szklaneczek. Kolację dodatkowo uświetnił doroczny pokaz ogni sztucznych, które akurat urządzono w tym dniu. Le cose della vita… La dolce vita… Wakacje po prostu.