Wieloletnie tworzenie bloga naukowego ma kilka aspektów. Można dzięki temu medium przedstawiać swoje cząstkowe wyniki badań, dzielić się pomysłami i opiniami, recenzować publikacje. Często takie wpisy przybierają formę swoistego roboczego dziennika. Publikacja wpisów jest także zaproszeniem do dyskusji. Z perspektywy lat muszę przyznać, że moje pierwotne założenia sprawdziły się. Myślę, że udało się stworzyć grupę wiernych i krytycznych czytelników, którzy z życzliwością i zainteresowaniem śledzą moje zmagania z historią. W ostatnim czasie otrzymuję jednak coraz więcej listów, z których publikacji po zastanowieniu rezygnuję. Nie dotyczą sprawy poruszanej we wpisie, są motywowanym polityką czy nacjonalizmem atakiem ad personam. Jednym słowem, są wynurzeniami bliskimi wpisom trolli czy hejterów internetowych.
Poziom debaty publicznej
Trudno pisać o poziomie debaty publicznej w Polsce. Robiono to wielokrotnie, szkoda miejsca na kolejne skargi i żale, nadmierne używanie wielkich słów doprowadziło do ich dewaluacji i zobojętnienia czytelników. To, że nie potrafimy dzisiaj rozmawiać ze sobą, brak nam cierpliwości do wysłuchania argumentów drugiej strony, okupujemy się w różnych bańkach informacyjnych jest faktem i nie zmienię tego kolejnym wpisem. Można zapytać, czy aby nie było tak zawsze, a teraz – wraz z pogłębieniem się tego zjawiska – ten podział stał się tylko bardziej widoczny.
Problemy z prowadzeniem debaty publicznej nie są czymś wyjątkowym, osobnym zjawiskiem. Brak „drożności”w komunikacji już dawno stał się życiem codziennym w wielu instytucjach, środowiskach czy nawet prywatnych domach. Coraz więcej tematów staje się tabu lub polem wojny.
Do wymiany poglądów – a może raczej czegoś na kształt wielomonologów – podchodzi się z założeniem, że już wiemy, z jakimi reakcjami będziemy mieli do czynienia i czego możemy się spodziewać. Jesteśmy więc odpowiednio „uzbrojeni”, a nasz umysł nastawiony nie na poznanie i wysiłek zrozumienia, a danie odporu, odrzucenie, ochronę integralności własnego światopoglądu.
Debata naukowa nie jest wyjątkiem
Powoli przestajemy też dyskutować o nauce, naszych badaniach, różnych tendencjach, ale także uwikłaniu nauki w życie wokół niej. Jest tajemnicą poliszynela, że podział istniejący w społeczeństwie przeniósł się już dawno do gremiów i sal uniwersyteckich. Przykładów można wymienić wiele.
Być może jednym z efektów pandemii i wielomiesięcznego kontaktowania się online jest pogłębienie się tego zjawiska. W gremiach obradujących zdalnie głos zabierają tylko nieliczni. Czy poruszane sprawy są mało ważne, oczywiste? Czy te osoby nie mają innego zdania? Nie przygotowały się? Zgadzają się milcząco z kilkoma koleżankami / kolegami zabierającymi głos? A może… są tylko zalogowani, jak czasem czynią to studenci podczas zajęć? Może nie potrafią nadal obsługiwać odpowiednich narzędzi?
Tak czy inaczej można mieć wrażenie, że dyskusje merytoryczne zeszły na plan dalszy, próby tworzenia – nawet zamkniętych form komunikacji (warsztaty, seminaria itd.) – są bardzo trudne i często przynoszą stosunkowo niewielkie efekty (biorąc pod uwagę wyjściowe założenia organizatorów).
Można w tym miejscu zapytać o społeczną rolę uczonych, ich zaangażowanie w sprawy publiczne i obywatelskie. Ale czy to ma jeszcze jakiś sens? Jest jeszcze jedna odpowiedź – narastające zmęczenie życiem rozdartym między realność prywatności a zdalność sfery zawodowej, publicznej, w której przecież byliśmy bardzo aktywni w kontakcie face to face.
Destrukcja zasad
Obserwuję jeszcze inne zjawisko, które staje się moim zdaniem coraz bardziej niepokojące. Miałkość debaty publicznej, upolitycznienie wszystkich dziedzin życia podważa stopniowo zasady demokracji. Coraz więcej grup czuje się wykluczonych, w miejsce demokratycznego sporu i debaty, których prowadzenie nie wyklucza emocji i konfliktów, wkracza jeden słuszny przekaz, deprecjonujący odgórnie inne stanowiska.
Lekceważy się zapisy prawa, dowolnie je interpretując czy wręcz odrzucając. Powstaje wrażenie chaosu czy szumu informacyjnego, rozpadu racjonalności w działaniu różnych struktur. Coraz mniej jest trwałych i wspólnych punktów odniesienia.
Funkcjonowanie w takich warunkach jest trudne, wymaga dużej samodyscypliny.
Co ma wspólnego tytułowy temat z powyższymi rozważaniami? Część komentarzy do moich wpisów, które otrzymuję, nie nadaje się całkowicie do upublicznienia. Autorzy, skryci za pseudonimami, śmiało i z wielkim przekonaniem wypisują wprost banialuki. Okraszają je nierzadko inwektywami pod adresem uważających inaczej czy odwołujących się do sprawdzalnych naukowo argumentów.
Ponieważ nie są to jednostkowe przypadki, zastanawiam się, co ci ludzie robili w szkole, na uniwersytecie? Gdzie popełniono błędy w procesie ich kształcenie (i wychowywania)? Żadna z tych instytucji nie została powołana do tego, by utwierdzać swoich podopiecznych w braku poszanowania innej osoby, nietolerancji, zachowaniach ksenofobicznych.
Czy więc to one ponoszą (współ)winę? Te pytania są kierowane nie tylko do autorów takich listów-hejtów, ale także do nas, nauczycieli szkolnych czy akademickich, którzy powinni być szczególnie uwrażliwieni na takie wykluczające postawy.