Co rusz media przynoszą wieści o nowych posunięciach rządu, czy dwuznacznych wypowiedziach postaci postrzeganej obecnie jako centralna na naszej scenie politycznej. Wszystko to wywołuje u jednych aplauz, u innych przykre zdziwienie, nawet sprzeciw, u kolejnych obojętne wzruszenie ramion. Ostatnie dni miałem wypełnione różnymi spotkaniami, podsumowaniami, dopinaniem planów na przyszły rok. O nowościach dowiadywałem się z twittera i facebooka. Wreszcie wszystkie sprawy zostały zamknięte. Pomysł na sobotę? Przygotowania do świąt oczywiście. Ale nie tylko. Jak wielu innych, wybrałem się na pl. Solny w samo południe. Pogoda sprzyjała. Spotkałem wielu znajomych i przyjaciół. Manifestowaliśmy na znak niezgody, ale w jaki sposób! Pochodnie, wrzaski i palenie kukły to przecież nie nasza bajka.
Od lat nie uczestniczyłem w żadnych demonstracjach czy pikietach. Zdarzało mi się wyrażać krytyczne opinie, czasem sygnować listy protestacyjne, ale – zwłaszcza z dzisiejszej perspektywy – nie były to okoliczności wymagające wychodzenia na ulice. Nie dotyczyły zresztą spraw ogólnych i zasadniczych, tak podstawowych, jak demokracja i miejsce w niej obywateli, jak prawo i szacunek dla niego.
Dzisiaj wraz z rodziną pojawiłem się jednak na Solnym. Plac był wypełniony ludźmi po brzegi. Pogoda dopisała, świeciło piękne słońce. Nad zebranymi powiewało wiele flag polskich i unijnych. Na plac przyszli przedstawiciele różnych generacji. Niektóre osoby przyniosły transparenty własnej produkcji, biało-czerwone kwiaty i plakaty, większość jednak sprawiała wrażenie typowych niedzielnych spacerowiczów, klientów pobliskiego jarmarku bożonarodzeniowego i kawiarni. I to było właśnie piękne. Byliśmy niezdyscyplinowani, wyraźnie bez wprawy w skandowaniu haseł, nawet nieco jakby zażenowani, że krzyczymy publicznie i trochę nieskładnie śpiewamy.
Byliśmy też z lekka zirytowani fatalnym nagłośnieniem przemówień, rozgadani w grupkach, co rusz sięgając po telefony i machając do znajomych – jednym słowem typowa „cywilbanda“. Ale też nikt nam nie kazał przychodzić, nikt nas nie „organizował“, nikt nie wskazywał palcem wroga i nie leczył ukrytych kompleksów mirażem rzekomej wielkości (byłej i nadchodzącej). Hymn był, ale wystarczyła pierwsza zwrotka, pozostawiliśmy w spokoju nieszczęsną Basię i tarabany, co w nie biją nasi. Obywatelski Wrocław zasygnalizował swój sprzeciw wobec praktyk władzy i następnie w spokoju, z uśmiechem wrócił do zwykłych spraw, przedświątecznej bieganiny i codziennych kłopotów.
Po wystąpieniach skrajnej prawicy w naszym mieście, których żenującą kulminacją była demonstracja 18 listopada i spalenie na rynku kukły Żyda, myślałem, że Wrocław jako miasto otwarte, zróżnicowane, nowoczesne sam pozwala się niszczyć. Wyglądało jakbyśmy apatycznie, bezwolnie patrzyli na zagarnianie przestrzeni publicznej przez jedną zdeterminowaną grupę. Myliłem się. Podczas poprzedniej manifestacji KOD-u i dzisiaj objawiło się to tak nam bliskie i znane oblicze Wrocławia: tolerancyjnego, sympatycznego, dowcipnego, ale także patriotycznego i przywiązanego do fundamentalnych wartości.
Zob. także:
Edwin Bendyk, Marsze polskie. Siła zdrowego, mieszczańskiego wkurzenia, „Antymatrix II. Z dziennika kogniwojażera”, 19.12.2015.
To także mój Wrocław, choć daleko w kilometrach, ale zawsze tak samo blisko,
jak w latach osobistych kontaktów ze Lwowską- Wrocławską Szkołą Matematyczną i Towarzystwem Miłośników Wrocławia i PTTK wrocławskim
i Vratislavia Cantans i Towarzystwem Edyty Stein i Filharmonią i Uniwersytetem
i……LUDŹMI……