Ten budynek intryguje mnie, od kiedy zobaczyłem go po raz pierwszy przed trzema laty. Schowany za płotem, otoczony rosnącą samopas zielenią. W zestawieniu z sąsiednimi budynkami wygląda raczej przygnębiająco. Wyłamane okiennice, szyby rozbite, osypujący się tynk. Trochę lepiej prezentuje się od strony jeziora. Na murze można jeszcze odczytać napis ułożony z wielkich liter „Guardia di finanze” (policja celna). Zdewastowany i opuszczony budynek przywołuje różne skojarzenia. Kiedyś strzegł prawa i kiesy państwa, dzisiaj – w epoce nieskrępowanego przekraczania granicy – stał się bezużyteczny. Pozostawiony samemu sobie z biegiem lat popadł w ruinę. Jadąc do Menaggio, w ciągu doby przekroczyłem kilka granic i ani razu nie byłem kontrolowany. To wspaniałe uczucie, jedna z wielu korzyści bycia cześcią zjednoczone Europy. Ale docenić ją może tylko ktoś, kto pamięta dawny ucisk w żołądku na widok szlabanu granicznego i pilnujących go funkcjonariuszy.
Wakacje staramy się spędzać aktywnie. Mamy swoje ulubione kierunki podróży. Od dobrych kilku lat są nimi Włochy. Nie potrafię wyjaśnić, skąd się wziął ten sentyment. Może jego początkiem były okoliczności naszej pierwszej podróży? Było to przed 20 laty. Okazja była szczególna, bardzo ważna i bardzo prywatna, miłe zaproszenie jednego z naszych przyjaciół bardzo odpowiadało jej charakterowi. Dzięki niemu mogliśmy skorzystać z wygodnego rzymskiego mieszkania. Duże, przestronne i rozświetlone pokoje, ogromna łazienka z żeliwną, wolnostojącą wanną. To robiło wtedy wrażenie. Byliśmy raczej przyzwyczajeni do małych pokoi, a łazienka miała wprawdzie wannę, jednak ta niczym nie przypominała swej wspniałej rzymskiej odpowiedniczki…
W następnych latach wielokrotnie wracaliśmy do Włoch. W większości były do jakieś naukowe okazje, raz jakaś konferencja, innym razem wykład. Były to krótkie pobyty. Na dobre rozmiłowaliśmy się we Włoszech przed kilku laty. Chyba przełomem był nasz pobyt w Toskanii. Programowo unikamy tzw. zorganizowanych wycieczek. Włochy zwiedzamy na własną rękę. Zasmakowaliśmy w słońcu, krajobrazach i oczywiście w kuchni. Bogactwo warzyw, ziół i serów, no i oczywiście wina różnego rodzaju. Tu nawet pośledni gatunek, przysłowiowy sikacz, dobrze smakuje uszlachetniony słońcem i wakacyjną atmosferą. Jednak gdy się nieopatrznie zabierze na północ mały zapas trunku, w domu czeka nas rozczarowanie. Po przekroczeniu Alp staje się on kwaśny, nie przypomina radości wakacji, a raczej komunikuje o ich nieodwołalnym końcu. Do następnego roku… Włoskie wino to jeden z tych powodów, dla których chce się tu wracać. Takiego wina jak tu, nie znajdziemy gdzie indziej, choć próbowaliśmy różnych i niektóre bardzo lubimy (o czym już chyba informowałem).
Jest jeszcze i dodatkowy powód, dla którego cenimy wyprawy na południe. Każdy przejazd do Włoch łączymy ze zwiedzaniem wybranej miejscowości na trasie. Rok temu byliśmy w Norymberdzie. W tym roku zahaczyliśmy o Bamberg. Jest to dla nas nie tylko okazja do odpoczynku (połowa drogi), lecz nadrobienie zaległości w poznawaniu Niemiec. I tym razem nie zawiedliśmy się w naszym wyborze miejsca popasu. O wrażeniach z Bambergu być może w następnym wpisie. A dziś już cieszyliśmy się świetną pogodą i pięknymi widokami wspaniałego Lago di Como. W planach mamy wiele wędrówek i… niemało innych wrażeń.
A co z budynkiem policji celnej? Czy pozostanie ruiną, rozsypującą się pamiątką dawnych czasów? Kto ceni swobodę, powinien sobie tego chyba życzyć. Może w przyszłości powstanie tam muzeum? Granic, przemytników i pograniczników? Kto wie?