Objawów rozdwojenia jaźni w naszym społeczeństwie, jak i na szczytach władzy nie brak. Nie ma co przypominać po raz n-ty różnych przejawów rozmijania się szczytnych deklaracji, wielkich słów (wygłaszanych z patosem i nierzadko ogniem w oczach) i skrzeczącej, wykoślawionej rzeczywistości. Był czas, że się tego wstydziliśmy. Teraz się z tym godzimy ze wzruszeniem ramion, ba! uważamy za normalne. A niektórzy nawet nie kryją zadowolenia i dumy, wzywając do serwowania tego samego, tylko szybciej i w większej ilości. Po tym bowiem można poznać wspaniały etap odzyskiwania suwerenności (o kolanach już lepiej nie mówić).
Gęby pełne frazesów
Ale czy dokładnie wiemy, jakie są tego na dłuższą metę konsekwencje? Z gębami pełnymi frazesów o państwie, służbie, ojczyźnie i honorze realizuje się bez wstydu (i żadnego trybu) prostą ideologię TKM. W swej istocie groźniejszą niż inne „ideologie”, w którym produkowaniu na użytek politycznej bijatyki wykazuje się godną podziwu zdolność. Wszystkich, którzy zgłaszają sprzeciw, ośmielają się krytykować choć część parady wspaniałych pomysłów, czy wzywać do lepszego przygotowania działań nazywanych „reformami” z krzykiem odsyła się do kąta, podważa kompetencje, wpisuje w jakiś złowieszczy układ, bredzi o spotkaniach przy kawie lub wycieczkach turystycznych.
Próbuje się także szantażować wynikiem wyborczym, który ponoć uprawnia do wszystkiego, a z pewnością do jawnego lekceważenia mniejszości, nawet jeśli jest ona realnie przynajmniej tak samo liczna, jak rządzący i ich zwolennicy. Przewaga w parlamencie kilkoma zaledwie głosami ma uprawniać do wszystkiego. Mityczny suweren tak chce i stanowczo żąda. Niedługo być może będzie to nawet artykułował na wiecach poparcia, jak Polska długa i szeroka.
Ewentualnie w stosunku do tych, którym mimo to chce się jeszcze zgłaszać jakieś irytujące „ale”, stosuje się cwany manewr ze straszeniem – ogranym już nieco – szwarccharakterem. Jest nim – rządząca dawno, dawno temu, za górami, za lasami, jak chciałoby się dodać – ale niezmiennie „przez ostatnie 8 lat” PO, by zaraz rozbrajająco wyjaśnić, że „oni” robili to samo i protestów nie było… Tak robili, ale chyba jednak rzadziej, na mniejszą skalę, no i się jeszcze wstydzili, potrafili nawet się czasem cofnąć, a Konstytucja coś mimo wszystko znaczyła.
Rewolucyjna zmiana?
Tylko jeśli tak ma być jak obecnie i to jest norma, to po co wmawiać, że chodzi o rewolucyjną zmianę, a nie żenujące naśladownictwo. Przepraszam zresztą za te pytania, które słusznie trafić muszą do przegródki z napisem „retoryczne” (albo i „naiwne”). PO można wypominać stare grzechy i grzeszki (mało to już jednak cieszy, bo urok nowości się dawno ulotnił), ale aktualnego modelu dla naszego kraju szukać już chyba trzeba gdzie indziej, nie tylko poza granicami Polski, ale i UE. Strach wskazywać, gdzie.
Najgorsze, że akurat tam mogliśmy się znaleźć bardzo szybko i bez wysiłku. Po co były kosztowne pod każdym względem dekady transformacji? Przecież do zbudowania kilku autostrad i montowni czego tam globalny kapitalizm potrzebuje, niekonieczna była i jest demokracja.
W tym wszystkim widać wiele niepokojących objawów, które wskazują na brak zrozumienia (nie mówiąc o szacunku) dla mechanizmów zapewniających sprawność państwu, a spójność i pokojową koegzystencję zróżnicowanemu przecież społeczeństwu. Widoczny jest brak świadomości, czym są reguły i procedury, nie mówiąc o systemie prawnym z Konstytucją na czele czy samych zasadach demokratycznego państwa. Te rażące, i jakoś – mimo wszystko – zadziwiające braki wykazuje – bez maskowania się – część naszych elit politycznych.
Moralność Kalego
Robi to coraz odważniej, w świetle kamer (choć i wiec w powiatowym domu kultury, czy Sali widowiskowej też jest do tego dobry), zwykle w trudnym do wysłuchania słowotoku. Bez cienia odpowiedzialności, bez refleksji, że swoim przykładem demoralizuje się społeczeństwo. Właściwie wmawia się mu, że tak należy, że to przywilej władzy, akceptowany przez „zwykłe Polki i Polaków”.
Tylko co będzie, jak setki tysięcy Kowalskich rzucą w kąt niezapłacone mandaty, zlekceważą wezwania z sądów (bo narada z majstrem ma pierwszeństwo), naubliżają urzędnikom lub lekarzom, bo to „jedna sitwa”? Śmiało można taką sytuację nazwać porażką III RP. Tutaj można jej wiele, bardzo wiele zarzucić, a streszcza się to w jednym punkcie – nieumiejętność wychowania świadomych obywateli, krytycznych wobec polityków, ich obietnic, a zwłaszcza realnych działań.
Nie chodzi nawet o pojawienie się jakiegoś antydemokratycznego i populistycznego ugrupowania, takie wszędzie są, także na Zachodzie, ale o obojętność wobec postępującej dewastacji życia w kraju, która jest przecież doskonale widoczna. To klęska szkoły, także klęska uniwersytetów (pamiętajmy jak znacząco wzrosła liczba osób po studiach po 1989 r.).
Deficyty
Widoczny deficyt występuje nawet w przypadku zasad dobrego wychowania, wynoszonych ponoć z domu. Brakuje go dramatycznie części młodych polityków, prących do przodu na ścieżce w ich mniemaniu wspaniałej kariery (ach, wiceminister to przecież początek ledwie…), przekonanych o niezwykłych kompetencjach nabytych przez nich przed 30 rokiem życia. A może jednak niepewnych swego, trochę przestraszonych, ale w swoim mniemaniu nie mogących się cofnąć przed „wrogimi siłami” (komunistami, złodziejami, członkami kasty, układu, vatowskimi mafiozami, czy uczestnikami pogaduszek przy kawie i ciasteczkach itd. itp.)?
Stąd te twarze o zaciętym lub lekceważącym wyrazie? Stąd ten podniesiony głos lub cedzenie oskarżeń przez zaciśnięte i wykrzywione usta? Stąd te wycieczki ad personam, a jak się nie da, to choćby wyciąganie niegrzecznych dzieci?
Generalnie zapytać trzeba, po co ten galop z coraz gorszymi pseudoprawnymi konceptami?
Ale po co pytać, jeśli przetrawiliśmy jakoś rozwalenie nie wiadomo po co systemu szkolnego czy inne wprowadzane bez namysłu, bez konsultacji zmiany, których pozytywnych efektów jakoś nie widać? Jeśli godzimy się na oddychanie zatrutym powietrzem, a miłości do ojczyzny nie łączymy z miłością do ojczystej przyrody? Czy należy ganić młodych polityków, czy w ogóle młodych obywateli za ich udział w demolowaniu państwa (jasne, że wcześniej słabego i domagającego się reformy)? A kto jest dla nich wzorem? Kogo i za co poważają? Czego się uczą od starszych kolegów, z większym doświadczeniem, na ważnym stanowisku? Że głosowali, ale się nie cieszyli? A może jeszcze czegoś, o wiele groźniejszego?
Antyzachodni refleks
Od dawna i z premedytacją obecna władza niszczy uznawane za obce jej wszystkie autorytety i osoby sprawujące funkcje publicznego zaufania, jeśli ich nie kontroluje. Widoczne było to już na długo przed zwycięstwem w wyborach 2015 r. Robi to z powodu słów krytycznych, które może z tej strony usłyszeć (i na szczęście ciągle słyszy), ale i z racji głębokiego chyba poczucia niezgodności własnych wartości (i celów) z tymi, które reprezentują takie osoby. By je zdezawuować robi się właściwie wszystko, łącznie z medialną nagonką, której nie powstydziliby się specjaliści na tym polu w „epoce słusznie minionej”.
Taką figurą – oczywiście nie jedyną – swego rodzaju „kułaka” naszych czasów jest profesor. Oczywiście, w teorii nie każdy profesor, a tylko ten, który jest „nie nasz” (bezpartyjnych fachowców wszak nie ma…). W praktyce jednak wiedzie to do spadku prestiżu i zaufania do całej grupy (tak, pamiętam, że swój wkład w to dzieło mają także, niestety, przedstawiciele środowiska akademickiego).
Chodzi o to, by nie(wy)godnego profesora w oczach społeczeństwa pozbawić znaczenia, uznania z racji dorobku naukowego i wiedzy, odebrać mu prawo do publicznego zajmowania stanowiska i – jeśli tak to można w uproszczeniu nazwać – doradzania społeczeństwu. Czyli do pełnienia misji, za którą – łożąc na jego wykształcenie i prowadzone badania – społeczeństwo zapłaciło, i to niemało. Społeczeństwo, nie władza.
Zbędny profesor
Po co nam więc profesura, zwłaszcza z nauk społecznych i humanistycznych? Do zbierania punktów w rankingach, o których po nocach śnią kolejni ministrowie nauki i szkolnictwa wyższego? Do pogoni za Harvardami, ale zważywszy na nakłady na naukę to raczej w wersji ekonomicznej? Do uświetniania komitetów poparcia znajdującego się akurat na świeczniku polityka? A może tylko do wynalazków i patentów przydatnych w przemyśle i biznesie (taki model skrajnie użyteczny)? W innych sprawach mają zaś milczeć, bo jeśli przemówią – nawet z racji zajmowanych stanowisk jak Sąd Najwyższy, to się wypowiadają „politycznie”?
A jak się nam wmawia, polityka jest tylko dla polityków. Oni wszystko wiedzą, a w każdym razie wiedzą lepiej, co społeczeństwo potrzebuje i jak mu to dać. Idzie więc o przekonanie wszystkich, że nie „matura” (w naszych czasach stopnie i tytuły poświadczone niepodważalnym dorobkiem naukowym, ale także duże doświadczenie i kompetencje zawodowe), lecz „chęć szczera” wystarcza do objęcia stanowiska dyrektora wielkiego muzeum, prezesa ogromnej instytucji badawczo-edukacyjnej czy szefa jednego z najważniejszych organów sądowych państwa, o fotelu prezesa wielkiej spółki skarbu państwa nie wspominając. Oczywiście wtedy, gdy będzie to pasowało w politycznej układance.
Mamy więc święcie wierzyć, że minister czy wiceminister mają kompetencje do negatywnego oceniania (i odrzucania) choćby uchwały podjętej przez prawie 60 utytułowanych prawników z Sądu Najwyższego, posiadających znaczący, a często wybitny dorobek naukowy w swojej dziedzinie? Oczywiście, ktoś słusznie przypomni, że zmiany w sądownictwie popierają także osoby z tytułami naukowymi. Ktoś taki może być wiceministrem, ktoś taki może zasiadać w Trybunale Konstytucyjnym. Zgoda. Tylko jeśli są oni jeszcze naukowcami, a nie przede wszystkim politykami zaślepionymi swymi ideami i osobistymi interesami, powinna na nich zrobić wrażenie nie tylko ostatnia uchwała SN, ale i sędziowskie protesty, wielokrotne wypowiedzi takich autorytetów prof. prof. E. Łętowska i A. Strzembosz (i wielu innych konstytucjonalistów) czy ostatnia debata w Senacie (na czele którego stoi obecnie chyba najbardziej poniewierany profesor).
Przerwanie dialogu
Można się z nimi nie zgadzać (poza uchwałą SN, bo tu rzecz idzie o wykonanie prawa), ale ignorowanie, lekceważenie, próby ośmieszania i pozbawienia godności osobistej nie uderzają tylko w nich, ale w całą delikatną strukturę społecznego wzajemnego szacunku i powagi spraw państwowych. Nie zapominajmy też o prostej zasadzie: nie szanujesz innych, ciebie też szanować nie będą. Jej działanie widzimy wokół sobie. Jakie wysokie stanowisko państwowe i osoba je zajmująca w sposób niepodważalny budzą powszechny lub chociaż większościowy szacunek Polaków?
Okazywany spontanicznie (przy tym nie histerycznie), i to nie tylko podczas karczmy piwnej z udziałem starannie wybranych sympatyków czy w czasie różnych obchodów, chronionych kordonami policji?
Niedawne badania CBOS pozwoliły stworzyć aktualny ranking poważania społecznego równych profesji. Akademicy i wysoko wykwalifikowani specjaliści cieszą się nadal sporym uznaniem, mniejszym jednak niż strażak i pielęgniarka. Kto wie, czy po propagandowej kampanii przeciwko rzekomo leniwym pielęgniarkom czy dolewającym oliwy do ognia strażakom te oceny także by nie spadły?
A gdzież ulokowano polityków? Na samym niemal końcu. Nie ufamy im, nie mamy przekonania o ich kompetencjach. Dlaczego więc pozwalamy im uzurpować sobie prawo do ferowania rozwiązań spraw wagi państwowej w taki, jak się to obecnie dzieje, sposób?
(Wymowne) milczenie ministra
Ostatnie pełne zadufania wypowiedzi niektórych polityków na temat niskich profesorskich możliwości i kompetencji nie doczekały się reakcji ministra nauki i szkolnictwa wyższego, doktora nauk politycznych. Milczenie to domaga się interpretacji. Czyżby te ataki minister podzielał? Chyba tak, skoro głosował za wiadomymi ustawami, mając za nic opinie wybitnych prawników, gremiów sędziowskich czy rad wydziałów prawa w całym kraju (nie mówiąc o stanowiskach TSUE czy Komisji Weneckiej).
Podobnie lekceważąco odnosi się zresztą do własnego środowiska jego kolega w rządzie, minister kultury i profesor socjologii, prowadzący wytrwale zadziwiającą politykę kadrową (kosztowne eksperymenty za pieniądze podatników). Jak ma jednak zamiar minister Gowin osiągnąć cele swojego ukochanego rzekomo projektu, sprzedawanego pod zgrabną pijarowską nazwą „Konstytucja dla nauki”, gdy nie przeciwdziała podkopywaniu prestiżu nauki i naukowców (także poprzez prymitywne podważanie wartości niektórych dyscyplin czy nurtów badawczych), nie broni prawa intelektualistów do swobodnego – ale utrzymanego w ryzach standardów akademickich – radzenia o sprawach kraju?
Nie stara się także łagodzić narastającej frustracji w środowisku akademickim. Nie jest ona związana tym razem z materialnym położeniem czy wymuszaniem na uczelniach zmian nie do końca dobrze i spójnie zaplanowanych (realizacja reformy ujawnia co raz to nowe sprzeczności), a raczej narastającym poczuciem daremności czy zbyteczności działalności intelektualnej w oczach władzy i dużej części społeczeństwa. Skoro minister wybiera milczenie w tych kwestiach, to jest to postawa wielce wymowna i chyba jasna.
Dusza boli, widzę i rozumiem. Ale przy poprzedniej ekipie też bolała. Że bardziej bolą obecne urazy niż te sprzed lat kilkunastu – trudno, tak działa czas. Natomiast szacunek dla prawa i procedur wymaga także, by kwestionując takie czy inne decyzje parlamentu nie wytaczać argumentu, że uchwalono je niewielką większością głosów. Bo tak działają mechanizmy parlamentarnej demokracji. Były i są kraje, w których ciała uważające się za parlamenty podejmują uchwały jednogłośnie. To ja naprawdę wolę, gdy tych kilka głosów różnicy decydowało…