Czas wyhamować. W ostatnich tygodniach teksty na blogu ukazują się prawie codziennie. Dużo się działo. Ani się obejrzałem, a licznik pokazał mi 400 wpis. Czy to jest okazja do świętowania? Jak w przypadku każdej okrągłej liczby, odpowiedź winna być pozytywna. Zawsze to pretekst, by spojrzeć raz jeszcze na ten uboczny „produkt“ mojej aktywności.
Kilka uwag wstępu. Pierwszy wpis opublikowałem przed … czterema laty. Był krótki, treściwy. Nie zawierał zdjęć. Kilka razy zmieniłem tzw. „skórkę“. Obecna mimo upływu tygodni, nadal mi się podoba, choć myślę nad włączeniem bloga do strony domowej. Powinno to zakończyć pewien dualizm i – być może – uprościć komunikację między tymi różnymi poziomami informacji.
Często zmieniałem programy, z pomocą których dokonywałem wpisów. Pierwszą wersję tekstu zawsze piszę w jednym z dwóch edytorów: Ulysses lub Flowstate. Oba programy dostępne są na wszystkie platformy. W wyjątkowych sytuacjach mogę poprawiać teksty na jednej z nich, bez konieczności otwierania komputera. Do transportu tekstu korzystam z DeskPM. Jego twórca stale udoskonala produkt, co czasami doprowadza mnie do szewskiej pasji. Proponowane jednak przez niego rozwiązania po pewnym czasie akceptuję, szybko przyzwyczajam się i z reguły doceniam nowości i usprawienia. Więcej wykorzystuję materiałów ikonograficznych. Mam kilka programów, które świetnie mi w tym pomagają. Do zrzutów z ekranu służy mi Voila, do obróbki zdjęć korzystam z Lightrooma i ON1 Photo10. Są to dwa potężne narzędzia, którymi posługuję się od lat.
Dodatkowe możliwości stwarzają wtyczki do wordpressa, na którym umieściłem swoją stronę. W większości są to wersje bezpłatne, jedynie za przeglądarkę do zdjęć (wersja rozbudowana) musiałem wysupłać trochę euro. Programy do pisania tekstu, obróbki zdjęć i eksportowania tego materiału na stronę tworzą moje blogowe oprzyrządowanie.
Czy warto było stworzyć ten instrument? Czy osiągnąłem swoje cele? Czy mogę w jakiś sposób wpływać na urzeczowienie debaty, co było jednym z nich? Czy w ogóle pisanie bloga się sprawdza? Odpowiedz może być tylko jedna. Miło stałego nawału różnych zajęć, (regularne) pisanie na blogu sprawia przyjemność. To niezłe ćwiczenie i atrakcyjna forma interakcji z czytelnikami. O niektórych sprawach można pisać w swobodniejszej formie, co nie oznacza dowolnej. Można też szybciej reagować na pewne wyzwania lub samemu inicjować pewne dyskusje. Kilka razy udało mi się to, co jest kolejnym potwierdzeniem zasadności decyzji.
Jako ilustrację wybrałem wrocławski akcent, dwóch skrzatów sprzed Konsulatu Generalnego RFN, Polonka i Germanka. Być może będzie jeszcze okazja, by w sposób niezobowiązujący usiąść z jednym z przyjaciół z Niemiec i napisać kolejny wspólny wpis. Tematów jest wiele, nie wszystkie jeszcze się ograły. Ostatnio zajmuje mnie sprawa równoległych narracji o przeszłości w relacjach polsko-niemieckich. Wydawało się, że jest to temat dawno już wyjaśniony, jednak ostatnie publikacje polsko-niemieckie pokazują, że jest inaczej. Czy w ogóle możemy stworzyć wspólną narrację? Czy jest potrzebna? A może wystarczy, by zbliżając stanowiska, szanować zdanie, nawet odmienne, naszego partnera. Być może to banalne zadania, jednak w kontekście współczesnych debat, raz jeszcze się pojawiają i może warto ponownie je przed sobą postawić.