Przed kilku laty jeden z bardziej znanych karykaturzystów niemieckich Walter Hanel użył do przedstawienia stanu relacji polsko-niemieckich przełomu XX i XXI w. wydawnictwie Nathan i Klett Verlag. Po jednej stronie stał niemiecki Michael i trzymał w rękach budynek, na którym można było odczytać napis Centrum przeciwko Wypędzeniom. Po drugiej stronie mostu, obrażony i patrzący z ukosa, stał Polak. Most pod krokami Niemca stąpającego w kierunku Polaka i wołającego „Hallo, partnerze!” zaczynał niebezpiecznie pękać. Wydawało się wówczas, że rzeczywiście w stosunkach polsko-niemieckich źle się dzieje. Jedną z przyczyn tego stanu rzeczy były bez wątpienia kontrowersje dotyczące przeszłości, szczególnie XX-wiecznej.
Wielu Polakom trudno było zaakceptować Niemców jako jedne z ofiar II wojny światowej. Chęć przedstawienia takiego właśnie spojrzenia w formie wystawy muzealnej budziła nie tylko wątpliwości, ale i oburzenie, zarzuty relatywizowania przeszłości. To prawda, że po 1989 r. mierzyliśmy się dość intensywnie z różnymi trudnymi tematami historycznymi, które w okresie komunistycznym były albo przemilczane, albo przedstawiane w niepełny czy zafałszowany sposób. Do takich tematów należał los niemieckiej ludności w ostatnich miesiącach wojny i pierwszych latach powojennych. Pod koniec lat 80. XX w. dawny żołnierz AK, a po 1945 r. urzędnik państwowy aktywnie uczestniczący w akcji wysiedlania Niemców, stwierdził, że zasadnicze pytanie nie dotyczyło tego, czy należało Niemców wysiedlać, ale o to w jaki sposób to uczyniono. To tu może kryć się kwestia winy, odpowiedzialności za krzywdę drugiego człowieka.
Dla niego, ale także i dla wielu Polaków doświadczenia II wojny światowej, miliony zabitych, ogromne straty materialne, a po wojnie zmiana granicy i bolesna utrata Kresów, oraz dominacja radziecka powodowały, że sprawa losu innych, obcych, byłych wrogów nie była przedmiotem wartym uwagi. Przez dziesiątki lat unikano jednak postawienia pytania, w jaki sposób wysiedlano, czy na pewno humanitarnie i w sposób zorganizowany? Co oznaczało wysiedlenie dla zwykłego Niemca, tracącego dom, dorobek życia, poczucie zakorzenienia?
Na te pytania zaczęliśmy odpowiadać w początkach lat 90. Trzeba przyznać, że nie była to łatwa dyskusja. Ważne były gesty polityków, jak choćby wystąpienie w Bundestagu prof. Władysława Bartoszewskiego w 50. rocznicę zakończenia II wojny światowej. Wówczas padły ważne słowa, także pod adresem wysiedlonej ludności niemieckiej. „Polska odzyskała suwerenność polityczną. Odzyskuje też suwerenność duchową. Jej miarą jest poczucie moralnej odpowiedzialności za całą historię, w której – jak zawsze – są karty i jasne i ciemne. Jako naród szczególnie doświadczony wojną poznaliśmy tragedię przymusowych wysiedleń, oraz związanych z nimi gwałtów i zbrodni. Pamiętamy, że dotknęły one rzeszę ludności niemieckiej i że sprawcami byli także Polacy. Chcę otwarcie powiedzieć, iż bolejemy nad indywidualnymi losami i cierpieniami niewinnych Niemców dotkniętych skutkami wojny, którzy stracili swe strony ojczyste”.
Czyż na forum publicznym więcej można i należy powiedzieć? W debacie uczestniczyło wielu historyków, zaczęły powstawać wspólne projekty polsko-niemieckie w tym zakresie. Dyskutowano o wysiedleniu także w wielu polskich domach na ziemiach zachodnich i północnych. Równocześnie błyskawicznie rozwijało się zainteresowanie dla przeszłości tych obszarów w tzw. okresie niemieckich, co łączyło się z procesami kształtowania się tożsamości lokalnej.
Gdyby doszukiwać się pewnych błędów, jakie popełniono przy tej okazji, to może jednym z nich było całkowite zaprzestanie dalszych badań nad III Rzeszą i jej zbrodniami podczas okupowania Polski. Badania te towarzyszyły nam przez cały okres powojenny i były bardzo intensywne. Można było nawet odnieść wrażenie, że nie ma już zbyt wielu aspektów polityki okupacyjnej wobec Polski, które nie zostałyby dogłębnie zbadane przez polskich historyków. Z perspektywy czasu zaprzestanie jednak tych badań okazało się brzemienne w skutkach. Konfrontację ze zbrodnią, obrazy szkieletów z Auschwitz i innych obozów śmierci, dymy Warszawy niepostrzeżenie zastąpiło pochylanie się nad losem wysiedlanych Niemców, pokazanie meandrów polskiej polityki powojennej wobec tej grupy, szukanie zbliżenia poprzez potępianie działań władz polskich w tym zakresie jako warunku pojednania.
Nie chcę nadużywać cierpliwości czytelników ani sprawiać wrażenia, że całkowicie potępiam owo podejście. Sam je zresztą aktywnie rozwijałem i uważam, że nie tylko w wymiarze naukowym, społecznym, ale i moralnym było to bardzo potrzebne. Chcę tylko podkreślić, że równoczesne porzucenie problematyki okupacji, rezygnacja z przypominania o tym polskim doświadczeniu było jedną z przyczyn późniejszych problemów w dialogu polsko-niemieckim. Chyba tylko raz kwestia ta pojawiła się publicznie – w czasie realizacji programu wypłat dla byłych robotników przymusowych. Ale połączenie jej z bądź co bądź sprawami pieniężnymi nie sprzyjało debacie. Okazało się jednak, że cały historyczny wysiłek lat 90., by ujawnić, przetrawić i zaakceptować fakt krzywdzenia Niemców przez Polaków, z perspektywy przynajmniej części Niemców nie był specjalnym osiągnięciem. Dla nas miało to być zamknięciem złowieszczych historycznych rachunków. Nastąpiło jednak otwarcie pola do nowych oczekiwań, nawet roszczeń. Owa karykatura W. Henela świetnie oddawała ten stan. Już wtedy pojawiła się też inna kwestia. Coraz częściej konfrontowano nas z określoną niemiecką polityką historyczną. U sąsiada za miedzą zmieniały się paradygmaty, które może jeszcze obowiązywały w starej RFN, w zjednoczonych Niemczech nie ogrywały już większej roli. Historia szybko stawała się instrumentem w budowie niemieckiego państwa narodowego, nowego, zjednoczonego państwa, demokratycznego, ale też dumnego z procesu denazyfikacji i poczuwającego się do prawa przypominania także o niemieckich ofiarach.
Pierwsze dziesięciolecie XXI w relacjach polsko-niemieckich to stałe ważenie, że ożywa licytacja, kto ma rację w sprawach historycznych, a kto nie, coś na kształt przeciągania liny z historycznymi argumentami. Sytuacja nieco zmieniła się po wstąpieniu Polski do Unii Europejskiej. Relacje polsko-niemieckie przestały mieć priorytet, Polska zyskała nowe możliwości działania na arenie ogólnoeuropejskiej. Czy jednak z tego skorzystaliśmy? Czy Zachód Europy udało się przekonać do doświadczenia naszej części Europy? Czy raczej historia nadal dzieli „starą” i „nową” część zjednoczonej Europy?
Druga połowa pierwszego dziesięciolecia XXI to początek wielkich projektów muzealnych, z których część już zrealizowano. Powstały one jako reakcje na dyskusje publiczne, także w relacjach polsko-niemieckich. Można było mieć wrażenie, że oba państwa zaczęły okopywać się w muzeach historycznych, a debaty publiczne (jeśli je prowadzono) znalazły swe odzwierciedlenie w salach wystawowych lub wkrótce je znajdą. Ta bezkrwawa wojna na muzea jeszcze się nie zakończyła, trwa dalej. I z pewnością będzie jeszcze trwać, być może tym intensywniej, im mniej wśród nas będzie świadków wydarzeń, żywych łączników między nami a przeszłością. We wszystkich debatach historycznych odegrali (i nadal ogrywają znaczącą) istotną rolę.
Ten stan przejścia między pamięcią komunikacyjną, którą posiada każdy z nas, a pamięcią kulturową, która znajduje swe odzwierciedlenie w pomnikach, nazwach ulic bohaterów lub wydarzeń narodowych, aż w końcu w salach muzealnych, świetnie zdiagnozowała przed laty niemiecka para uczonych, Aleida i Jan Assmannowie. Ich zdaniem okres przejściowy między jedną a drugą pamięcią może trwać od 20 do 30 lat. Jest to – uwzględniając dzisiejsze przyspieszenie czasu – jedno lub prawie dwa pokolenia. I nie należy się dziwić, że pokolenia ustępujące, a do takich zaliczam żyjących jeszcze uczestników II wojny światowej, zabiegają, by za wszelką cenę przekazać swe doświadczenie pokoleniowe, odnaleźć swoje losy upamiętnione i utrwalone w należyty sposób.
W tym kontekście nie może zaskakiwać, że jedna z niemieckich stacji publicznych, ZDF, postanowiła opowiedzieć w miniserialu doświadczenia babci i dziadków dzisiejszym wnukom, czy nawet prawnukom. Bo jaki oni mają związek z II wojną światową? Praktycznie żaden. Dla nich to odległa historia, jak dla mojego pokolenia I wojna światowa. Jak jednak przekonywać młodych ludzi, którzy nie chcą słyszeć o historii, że jest ważna i im potrzebna? Jak opowiadać o niej? Najlepiej poprzez los tzw. zwykłego człowieka, z którym można się utożsamić. Autorzy owego najgłośniejszego, ale i najgorszego w ostatnim czasie filmu zahaczającego o relacje polsko-niemieckie skoncentrowali się jedynie na wybranych losach. Zamierzali pokazać różne postawy wobec narodowego socjalizmu, podkreślić katastrofalny charakter wojny. W stosunku do sąsiadów, w tym Polaków, posłużyli się jednak łatwymi stereotypami, nie wykorzystali okazji do powiększenia wiedzy o niemieckiej okupacji w Polsce i złożonych relacjach polsko-niemieckich. Film odniósł ogromny sukces. Miniserial obejrzało w Niemczech ponad 7 mln widzów. W Polsce wywołał – zapewne ku zaskoczeniu twórców filmu i stacji ZDF – jednak negatywne reakcje, ponownie postawił pytanie o stan wiedzy o nas i naszej historii. Zareagowaliśmy zaskoczeniem, powątpiewaniem, rozczarowaniem, wreszcie oburzeniem.
Czy wpadka serialowa może jednak dziwić? Pokazuje, że nie osiągnęliśmy w relacjach polsko-niemieckich stanu relacji niemiecko-francuskich. Czy taka sytuacja byłaby tam możliwa? Nie chodzi tu tylko o dłuższą tradycję dobrych relacji. Ważne są też i instytucje, i powiązania międzyludzkie, jakie Niemcy i Francuzi zbudowali na przestrzeni dziesięcioleci. Przykładem jest Wymiana Młodzieży Niemiecko-Francuskiej, stałe konsultacje między rządami oraz odpowiednimi ministerstwami. Ich aktywność jest większa niż w naszym przypadku. Dodatkowe wzmocnienia relacje te otrzymały w postaci kompletnego podręcznika do historii, który ukazał się w prestiżowym wydawnictwie Nathan i Klett Verlag. To prawda, że projekt ten powstawał przez wiele lat. Determinacja jednak obu wydawnictw i zespołów autorskich, wspierana przez polityków z obu krajów, doprowadziła do szczęśliwego zakończenia. Przypadek Francji nie jest odosobniony. USA, inny partner Niemiec, funduje stypendia, finansuje katedry na prestiżowych uczelniach niemieckich. Czy stać na to tylko mocarstwo? Przykład węgierski jest tutaj bardzo wymowny, a dla nas powinien być inspirujący. W centrum Berlina z powodzeniem pracuje od kilku lat Centrum Kultury Węgierskiej. Mieści się ono na tyłach Uniwersytetu Humboldtów. Do centrum należy kilka pięter. Organizowane są tam konferencje i dyskusje naukowe, spotkania z pisarzami i artystami, odbywają się tam też wernisaże, koncerty, pokazy filmowe. Znakomicie położony ośrodek, sprawnie kierowany i posiadający ciekawy program potrafi ściągnąć publiczność, o co w nasyconym bogata ofertą kulturalną Berlinie nie jest łatwo.
A co Polska oferuje niemieckiemu partnerowi? Jak sobie radzimy z przekonywaniem do naszych racji, także historycznych? Jaki obraz siebie promujemy? Jakich mamy partnerów? Nie chodzi mi o wysuwanie oskarżeń pod adresem takiej czy innej instytucji. Mam wrażenie, że to przychodzi nam bardzo łatwo, a niczego nie przynosi. Jednak czas upływa, zmieniają się generacje Niemców, ich oczekiwania, ale także i potrzeby. Coraz mniej naszych sąsiadów rozumie nasze podejście do historii i nasze doświadczenie. Jak chcemy więc im opowiadać o naszej przeszłości, wspólnych relacjach? Jakiego chcemy używać języka? To prawda, że podjęto różne starania i zabiegi, część z nich zaowocowała ważnymi projektami, niejednokrotnie wspólną wystawą, czy konferencją i publikacją. Nie unieważnia to jednak pytania, jaki mamy pomysł na nowe sąsiedztwo ze zjednoczonymi Niemcami, z nową generacją i Niemców, i Polaków? Konieczna jest zmiana paradygmatu w relacjach polsko-niemieckich, a przede wszystkich gruntowne przemyślenie naszej oferty historycznej, kulturalnej. Polityka to nie wszystko. Choć bez woli politycznej oraz – co nawet jest jeszcze ważniejsze – koniecznych pieniędzy nie da się niczego sensownego zrobić. To nie kolejne żądania wobec Niemiec, wynikające z ich obciążenia przeszłością mają być rozwiązaniem. Będzie nim jedynie aktywna polityka historyczna, kulturalna połączona z właściwym finansowaniem i konsekwencją w działaniach.
Ciekaw jestem, jak dzisiaj zilustrowałby stan stosunków polsko-niemieckich przytoczony na wstępie rysownik. Być może, jak przed laty, użyłby symbolu mostu. Tym razem życzyłbym sobie, by tym aktywnym był Polak, który ma swemu sąsiadowi na Zachodzie do zaoferowania coś atrakcyjnego, co ten nie tylko przyjmie i zaakceptuje, ale i będzie szanować, a przynajmniej będzie wyczulony na wrażliwość swego sąsiada. Tylko się nie łudźmy, że kolejne muzeum historyczne czy pomnik załatwią sprawę.