W ostatnich dniach jesteśmy świadkami wielkiego medialnego spektaklu, którego końca jeszcze nie widać. A także ostrego sporu, który jest kolejnym wcieleniem podziałów, a może już przepaści, które w ciągu kilku lat między sobą wykopaliśmy. Radykalizacja postaw jest widoczna gołym okiem, a skłonność do daleko idących generalizacji nie opuszcza nawet osób, które z racji pełnionej funkcji winny starać się zachować umiar w swych publicznych wypowiedziach. Z dużą werwą wypowiadają się dziennikarze, historycy, pisarze, nie brak wśród nich ludzi dawnej opozycji, ale i takich osób, których działania antysystemowe przed 1989 r. nie są znane lub były dość umiarkowane. Przedmiot sporu jest doskonale znany, ani nazwiska, ani łączonego z nim pseudonimu TW nie ma potrzeby przytaczać. Rozgłos medialny, jaki towarzyszy tej sprawie, budzi mój coraz większy sprzeciw. Niby chodzi o historię, ale jednak przede wszystkim o politykę, i to taką najbardziej bieżącą. Jakie jest miejsce i rola historyków w tych wydarzeniach? Czy nie jest to dobra okazja, by zapytać o etykę zawodową w tym cechu?
Jakiegoś kodeksu etycznego historyków w postaci zebranych, uzgodnionych zasad próżno szukać. Nie powstał, choć historycy znali i znają wiele przykładów sytuacji niezwykle wrażliwych, trudnych dla badaczy, czy rodzących moralne dylematy. Dążenie do prawdy (pozostańmy na gruncie wiary, że istnieje…), dystans, obiektywizm, a przynajmniej pragnienie zachowania go, które winno być silniejsze niż własne poglądy, pragnienia, wizje przeszłości. Uczciwość, skrupulatność, połączone jednak z tym co nazywamy „ludzkim podejściem“.
Kim historyk jest? Sędzią, prokuratorem? Osobą wyjaśniającą, tłumaczącą, a może przede wszystkim głosem tych, którzy go nie mieli? Kodeksu w formie jakiejś magna carta naszego cechu brak. Są natomiast artykuły wiążące się z tymi zagadnieniami, także napisane przed rokiem 1989, w czasach gdy swoboda badań pozostawała postulatem i marzeniem. Z dużym zainteresowaniem, nawet przyjemnością powróciłem właśnie po kilkuletniej przerwie do pewnego tekstu pióra prof. Stefana Kieniewicza sprzed 40 lat. Mimo całkowitej zmiany realiów społeczno-politycznych, zawiera on wiele cennych spostrzeżeń i zaleceń. Może być głosem w debacie, którą chyba powinniśmy odbyć. Ale czy tworzenie takiego zestawu reguł jest historykom potrzebne? Czy już w chwili ich sformułowania nie stałyby się one anachroniczne?
Na uwadze mam tu przede wszystkim ogromny rozwój techniki i przenoszenia informacji, które opracowują historycy. Jednak dostęp do takich materiałów mają nie tylko oni. Czy owe zasady nie stałyby się hamulcem, który powstrzymując historyków od natychmiastowego zabierania głosu, w istocie by im ten głos w toczonej już publicznej dyskusji odbierał? Przecież czekać na nasze opinie nikt nie musi, skoro ma możliwość przeczytania tego samego co my. A czytać każdy przecież potrafi… Dochodzą ponadto coraz to nowe wyzwania przed naszym cechem. Czy można podjąć się opracowania każdego zlecenia, niezależnie od dylematów etycznych? A czy omijanie pewnych tematów, nawet jeśli zrodzone ze spontanicznych, nieuzgadnianych decyzji, też nie jest zachowaniem wątpliwym? Lub przynajmniej zastanawiającym. Pamiętam z debaty wokół książki „Sąsiedzi“ takie dość bolesne pytanie: dlaczego przez kilkanaście lat wolnej Polski badacze w kraju tematu pogromów nie podejmowali? Na co czekali? Czy może w ogóle problemu nie widzieli?
Etyka zawodowa nie jest przedmiotem. Nie była kiedyś, nie była w dobie masowych studiów historycznych, nie jest i dziś. Wątki takie pojawiają się z pewnością, a przynajmniej powinny, na seminariach, konwersatoriach, w jakichś wewnątrzśrodowiskowych dyskusjach. Czy to jednak nie za mało? Zwłaszcza gdy mamy na uwadze kształcenie młodych historyków? Nieetyczne zachowania to część naszej rzeczywistości. Świadczą o tym choćby coraz częściej ujawniane przypadki plagiatów prac magisterskich, ale nie tylko ich. Wprawdzie dysponujemy dzisiaj coraz bardziej rozbudowanymi narzędziami sprawdzania prac kwalifikacyjnych pod tym kątem, jednak nie zastąpi to mocnej moralnej postawy studenta czy naukowca do tego problemu. Czy można tego nauczyć, czy są do tego potrzebne osobne zajęcia? Przez lata wystarczał nam kontakt z mistrzem, to u niego pobieraliśmy pierwsze wskazówki, naśladowaliśmy, opieraliśmy się na zdaniu kolegów. Rozluźnienie tych tradycyjnych (niektórzy mówili feudalnych) relacji nie pozostało bez wpływu na przekaz generacyjny, także w kontekście podejścia do zawodu.
I kolejna kwestia, z gatunków starych-nowych kłopotów. Coraz bardzie staje się widoczne ingerowanie polityki w pracę badacza dziejów politycznych, szczególnie czasów najnowszych. Nie dzieje się to bez przyzwolenia części z nas i przy obojętności innych. Nie jest to nic nowego. Tzw. historia dworska istniała od zawsze, w dyktaturach czy okresie rządów autorytarnych była elementem legitymizującym te reżimy. W demokracjach sytuacja wyglądała inaczej, choć i tu nie raz istniała pokusa ze strony państwa, by wpływać – choćby przez sterowanie przydziałem pieniędzy na badania – na prace historyków.
Splecenie się interesów i dążeń badaczy i polityków może spowodować, że stają się one jednością lub tak są z zewnątrz postrzegane. Uderza to oczywiście w historyków, osłabia ich głos i znaczenie. O decyzjach podejmowanych przez osoby w podwójnych rolach (badacza i decydenta) stanowią względy różnej natury. Nawet jeśli u początku pewnych rozstrzygnięć leżały jak najlepsze intencje, to efekty mogą okazać się odmienne. W takiej sytuacji zarzut realizacji politycznych celów niezwykle łatwo formułować i ogromnie trudno go podważyć.
Tak, niestety, dzieje się od kilku dni. Właśnie na naszych oczach jesteśmy świadkami publicznego linczu na jednym z bohaterów narodowych, symbolu walki i przemian dekomunizacyjnych. Osobie wielkiej, ale i skomplikowanej, z dobrymi i gorszymi obliczami swej działalności i postaw. Jednak z takim bilansem historycznych zasług, który winien zapewnić jej minimum szacunku i przyzwoitego potraktowania. Nie jesteśmy w stanie wojny, świat się wokół nie wali, nie musimy pędzić nie bacząc na nic. Stać nas powinno być na odpowiednie zachowanie się. Wobec tej osoby, wobec samych siebie i wobec świata, który na to wszystko patrzy.
W niewyjaśnionych okolicznościach pozyskano różne obciążające materiały. Z nich wybrano, jak na razie, tylko te, które dotyczyły tej jednej osoby. Opinii publicznej, w której interesie wszystko to ma się dziać, nie przedstawiono nawet suchego wykazu innych nazwisk. Są, czy ich nie ma? A może w osławionej szafie obok tych dwóch wyjątkowych teczek były materiały jedynie o jakichś „płotkach“, nie wiedzieć czemu chronione przez tyle lat przez generała wiadomego resortu. A może stare roczniki „Przyjaciółki“? Wszystkie te materiały pochodzą z tego samego źródła, które niegdyś nie tylko było zainteresowane destrukcją wizerunku owej osoby, ale i działało w tym kierunku fałszywką i pomówieniem.
Nie czekając na uzyskanie podstawowych choćby potwierdzeń (głębszych niż rzut oka) co do wiarygodności pozyskanych materiałów, pospiesznie się je upublicznia. W świat idzie opinia o ich autentyczności, która przez zwykłych ludzi, nie-historyków, utożsamiana jest po prostu z ich prawdziwością. Wszystkiemu towarzyszy jakaś atmosfera wręcz histeryczna, choć zarys sprawy znany jest od lat. Pisano o tym, dyskutowano nieraz. Zaznaczę, że sam wynik owego badania nie jest ważny: dokumenty mogą byś prawdziwe i wiarygodne lub nimi nie być. Powinno jednak to być sprawdzone i uzasadnione: dlaczego są lub takimi nie są. Choćby po to, by zapobiec nowym teoriom spiskowym. Fakt jednak pozostanie faktem: „esbeckie papiery” oddano w ręce niemal wszystkim, wrzucono do kserokopiarek i na twitter zanim zbadali je (a nie tylko pobieżnie przejrzeli) ci, którym społeczeństwo płaci za rzetelność i naukowe podejście. Wypowiedzi tych badaczy, którzy przede wszystkim odnoszą się do meritum, bez pospiesznych generalizacji i emocjonalnych ocen, są chyba za słabo słyszalne.
Za to już słychać przypuszczenia, że moment upublicznienia tych materiałów nie był przypadkowy. Tłumaczenie „ogromnym zainteresowaniu społecznym“ wielu nie przekonuje. Mimo wszystko nie tym naród żyje w ostatnich tygodniach czy miesiącach. Takie uzasadnienia rodzą kolejne dywagacje co do osobistych intencji tych, co atakują i tych, co bronią. Popełnione teraz błędy nie pozostaną bez wpływu na nasz cech, na opinię o nim. Już dzisiaj można postawić pytanie o reakcje naszych studentów, doktorantów, którzy – bacznie przeglądając się tym działaniom – zaczną nie daj Boże! uważać, że w działaniu historyka stara maksyma „sine ira et studio” to trącący naftaliną przeżytek. Liczy się głównie natychmiastowe zaspokojenie „ogromnego zainteresowania społecznego“.
Pomijam już fakt, że nasz bohater żyje, jest starszym człowiekiem, ma liczną kochającą go rodzinę, a sprawa spadła na niego zagranicą. Nie tylko ograniczono jego prawa, lecz wręcz – stawiając go pod pręgierzem, gromko wzywając do publicznego kajania się, oddawania nagród – uniemożliwiono mu obronę, nie dano możliwości przekazania swych racji. Wszak wszyscy już widzieli, przeczytali i swoje wiedzą. Kontekst historyczny, całość drogi życiowej to tzw. detale. W ten sposób kilkuletni okres nie jest już „przyczynkiem do biografii”, a raczej życie całe stało się lekceważonym przyczynkiem do niego. Czy kodeks etyczny by nam w czymś tu pomógł? Może nie, ale byłby przynajmniej punktem odniesienia.
Zob.
Stefan Kieniewicz, O etyce zawodu historyka, „Kwartalnik Historyczny”, 1974, z. 3, s. 517-527.
Krótki komentarz do zdania: „Niewątpliwie mogą pojawiać się pytania o motywy publikacji materiałów, które mogły być udostępniane w zwykłym trybie”.
Otóż IPN nie OPUBLIKOWAŁ w żadnej formie teczki personalnej i teczki pracy TW „Bolek”. Dokumenty te zostały UDOSTĘPNIONE dziennikarzom właśnie w standardowym trybie, określonym w art. 36 ustawy o IPN.
Odnośnie tego, że IPN nie opublikował akt dotyczących sprawy TW „Bolek”: w dzisiejszych czasach nie ma dużej różnicy między opublikowaniem a upublicznieniem, ponieważ upublicznione akta mogą zostać od razu sfotografowane i wrzucone do sieci. I co więcej, trafiają one tam w formie surowej, bez jakiegokolwiek fachowego komentarza lub anonimizacji danych, co biorąc pod uwagę względy natury etycznej można uznać nawet za gorsze rozwiązanie niż typowa publikacja. Oto przykład: http://wiadomosci.onet.pl/kraj/ipn-udostepnil-teczki-tw-bolka-zobacz/ltqqxn
Być może ustawa na to pozwala, tak samo jak na upublicznianie znalezionych w szafie Czesława Kiszczaka dokumentów niewytworzonych przez SB. Ale skro tak, to być może jest to właśnie dobry powód do powrotu do dyskusji nad poszczególnymi zapisami tej ustawy.
Sprawy biegną szybko i tekst powyżej trochę się zestarzał. Jasne jest, że historyk zobowiązany jest do przyzwoitości i umiaru. Oczywiste, że nie powinien wyrządzać krzywdy ludziom. Czy ostatnia reguła odnosi się do prominentnych polityków, można mieć wątpliwości; krytyka poczynań może iść bardzo daleko, a kiedy bohater opowieści jeszcze żyje – będzie protestował, jak czynił to Lech Wałęsa. Zwalczając swoich przeciwników, bez skrupułów nadużywał drogi sądowej, co dowodzi, że nie czytał ani apelu z Blois, a dodatkowo że nie zapoznał się z wywodami autora bloga, przestrzegającego przed penalizacją historii… Niestety, wywody te były obce także składowi sądów kolejnych instancji, które dały się użyć b. prezydentowi w utarczkach ze swoimi przeciwnikami.
Naturalnie, nie można przeszłości Wałęsy sprowadzać do zawartości teczki „Bolka”. Był on historycznym przywódcą „Solidarności”, ogniskując aspiracje i nadzieje milionów ludzi. Bez nich byłby nikim. Kluczowe jest pytanie, kim oni byliby dzisiaj bez niego. Sądzę, że na odpowiedź na nie jest za wcześnie. Muszą opaść emocje.
Przyszły biograf Wałęsy musi precyzyjnie wyważyć i jego wielkość, i małość: temperament polityczny, odwagę, okazywaną w decydujących momentach inteligencję i refleks – ale także mściwość i spryt w gorszym znaczeniu tego słowa. To, że dawny PRL-owski minister spraw wewnętrznych w swoim czasie trzymał w szafie materiały kompromitujące urzędującego prezydenta RP jest symptomen niepokojącym, nawet jeśli rzeczywiście nie doszło do prób szantażu. Wszakże większość sporów politycznych dzielących dzisiaj w sposob dramatyczny środowiska postsolidarnościowe miała swój poczatek właśnie wtedy, meandry zaś polityki prezydenta, który po zdobyciu władzy zerwał z popierającymi go środowiskami, aby przystąpić do wspierania „lewej nogi”, dostarczyły solidnej pożywki dla wielbicieli teorii spiskowych. Z takiej perspektywy zawartość szafy Kiszczaka oznacza wypełnienie pustego miejsca. Nieodparty dowód. Przykro o tym wszystkim pisać, bo koncentracja uwagi na zawartośći teczki „Bolka” w sytuacji, gdy przedstawiona została wizja polityki gospodarczej – której pomyślna realizacja oznaczałaby bezprecedensowy awans cywilizacyjny – dowodzi ułomności naszej politycznej debaty.
Oczywiście boli także krzywda, wyrządzona legendzie. Ale czasem tak bywa, że prawda boli. Ale to jednak ona jest najważniejsza. Wszyscy ci, którzy upominali się o prawdę przy okazji debat wokół Jedwabnego, nie mają dzisiaj prawa dowodzić, że akurat w przypadku Wałęsy ważniejsza jest jego legenda. Rzecz jasna sam bym wolał, by bohater był czlowiekiem nieskazitelnym, albo żeby był przywódcą ludowym takim przynajmniej jak Wincenty Witos. No ale nie jest, niestety.
Ze względów zrozumiałych nie komentuję tu poczynań IPN. Niewątpliwie mogą pojawiać się pytania o motywy publikacji materiałów, które mogły być udostępniane w zwykłym trybie; kwestia czy papiery prywatne (rękopisy wspomnień, listy) stanowią dokumentację, która podlega przejęciu przez Instytut, reguluje Ustawa o IPN. Jest dostępna na witrynie Instytutu, każdy może zajrzeć i będzie wszystko wiedział.
Gorąco do takich samodzielnych poszukiwań namawiam, zwłaszcza osoby zaangażowane tak głęboko w bieżący spór między dwoma obozami, że im się zdaje, że wszystkie możliwe ułomności są po jednej tylko stronie. Tymczasem i im samym, i wszystkim wokół zamiast bezrefleksyjnego grupowania się w obrębie „swojego” obozu przyda się trochę namysłu. Prawda jest złożona, i w przypadku Lecha Wałęsy, i wszystkich innych.
Pod wpływem Pana artykułu i przypomnienia Stefana Kieniewicza wróciłam do wydanej w „Czytelniku” w 1982 roku Jego książki „Historyk a świadomość narodowa”. Jest tu także wspomniany przez Pana artykuł i wiele innych, których same tytuły mogą być wskazówką dla zagubionych w nienawiści, w zapalczywości i niestety głównie w poczuciu „mam władzę” i w niewiedzy o podstawowych obowiązkach obywatelskich i kompletnym braku odpowiedzialności za wypowiadane, pisane słowa.
Serdecznie pozdrawiam
Drogi Panie Krzysztofie, podniósł Pan problemy, które gnębią nie tylko mnie, ale i moich przyjaciół, z których większość to są ludzie ok. 70 i więcej. To co Pan pisze, to też jeden wielki ból i niemoc, bo z podłością trudno walczyć. Oczywiście, nic by nie dało wprowadzanie przedmiotu „O przyzwoitości”, w sytuacji radykalnego obniżenia standardów moralnych. Z tym co się dzieje, dzisiaj powiem uczciwie nic nie oglądałem dla zdrowia psychicznego, człowiek jest bezradny, słysząc i widząc bezmiar hipokryzji wypowiadanych przyciszonym głosem faryzeuszy.