Na przełomie czerwca i lipca udaję się wraz z przyjaciółmi do Austrii, by zadbać o zawartość naszych (umownych) piwniczek na wino w następnym roku. Od kilku lat jeździmy do tego samego winiarza, które odkrył jeden z nas. Spędzamy miły wieczór, który pozwala nam poznać i skosztować wina minionego roku, dowiedzieć się o sukcesach i porażkach na tym polu. I tym razem nie było inaczej. U naszych gospodarzy zaszły jednak duże zmiany. Przeszli na emeryturę, w pełni zasłużoną, a gospodarstwo, w którym połączone są różne działy rolnictwa, przejał syn. Rodzicie – jak to jest przyjęte – wyprowadzili się do innego domu, pozostawiając rodzinny dom kolejnemu pokoleniu. Produkowane przez nich wina są naprawdę dobre. W ofercie jest po kilka gatunków wytwarzanych z białych i czerwonych gron.
Do austriackich win byłem długo uprzedzony. Pamiętam jak jeszcze na studiach w Marburgu kolega z akademika, Austriak, przywiózł z domu kilka butelek wina. Mieliśmy zwyczaj, że po każdej wizycie w domu organizowaliśmy wspólny wieczór, którego główną atrakcję stanowiły trunki i potrawy ze stron rodzinnych. Było to towarzystwo międzynarodowe, na urozmaicenie biesiad zatem nie narzekaliśmy. Jednak wino naszego kolegi nie przypadło nam do gustu. Nie było wytrawne, a po prostu kwaśne, o tzw. bukiecie trudno było mówić.
Wiele lat później dałem się z żoną namówić naszym przyjaciołom, by raz w roku na przełomie czerwca i lipca organizować wyprawę po winne złote runo właśnie do Austrii. Droga z Wrocławia do Niederfladnitz koło Retz, gdzie znajduje się winnica, jest bardzo malownicza. Góry, potem sporo równin, na koniec znów wzgórza. Niewielkie miejscowości, na szczytach klasztory i zamki. Szybko przejeżdża się przez prawie trzy kraje (Europa Środkowa stoi otworem, granice właściwie są niezauważalne). Czasem można się zgubić w okolicach miasteczka Kraliky, bo znaki drogowe są nieco mylne. Ale to nic nie szkodzi, po jakimś czasie i tak wraca się na szlak w kierunku Brna i Wiednia. Nadgranicze autriackie Retz robi miłe wrażenie. Gorąc już niemal śródziemnomorski. Obszerny rynek, otoczony pięknymi kamieniczkami w żywych barwach, na środku fontanny i statua maryjna. Gotycki kościół, drugi barokowy o wspaniałej akustyce (w tym roku właśnie trwały próby do jednej z oper Vivaldiego). Wystarczy wyjść nieco poza miasteczko, a natrafia się na pierwsze wzgórza z winoroślą. Droga do Niederfladnitz jest także bardzo malownicza.
Wieś położona jest w dolinie rzeki Thaya. Żyje z rolnictwa i turystyki. W wielu domach oferuje się wygodne noclegi. Posesje bardzo zadbane, widać dostatek, ale obszar ten powoli wyludnia się. Pobliski Wiedeń przyciąga młodych. Warto poświęcić dodatkowy dzień na zwiedzanie okolic. Pieszo można dojść do Hardeck i tam zwiedzić ruiny zamku, kościół. Jest to najmniejsze miasto Austrii. Pięknie położone, z drewnianym mostem przez graniczną rzekę, który do 1989 r. był od strony czechosłowackiej rozebrany, a teraz jest ruchliwą arterią turystyczną.
Wino u Rockebauerów, bo tak nazywa się rodzina naszych winiarzy, jest zawsze miłym przeżyciem. Rozmowy toczą się niespiesznie. Przerywane są przez gospodarzy co jakiś czas rozlewaniem kolejnego rodzaju wina. Każdy ma przed sobą ich listę i tworzy osobisty ranking. Pod koniec spotkania zmienia się on w listę zakupów. Bardzo smakuje mi zwłaszcza jedno z czerwonych win – Zweigelt. Ten szczep winogron wydzielił jeden z profesorów austriackich w latach 20. XX wieku, Friedrich Zweigelt (1888-1964). Jego nazwisko stało się nazwą trunku. Wino to świetnie nadaje się na długie wieczory. Wśród ulubionych nie zabraknie także wyjątkowych białych win, z których jedno szczyci się nawet oznaczeniem DAC (choć w rzeczy samej jest to dla mnie drugorzędny fakt). Do skrzynek trafiają także butle z pysznym sokiem z winogron, flaszki likieru z czerwonego wina oraz aromatycznej wódki z moreli.
Moje uprzedzenia do wina austriackiego całkowicie zniknęły, prawdopodobnie przed laty chodziło o wino pośledniej jakości, choć pewnie dużej sentymentalnej wartości dla naszego kolegi. Poza winami włoskimi, wina austriackie należą do czołówki w mojej spiżarni. Być może jest to zasługą nie tylko świetnej ich jakości, ale – a może przede wszystkim – świetnego towarzystwa, w którym je poznałem i od jakiegoś czasu smakuję. Za rok znów tam pojedziemy. A do tego czasu przez wiele wieczorów (chwała ci, obszerny bagażniku!)… Prosit!