Od dwóch dni w mediach wałkuje się sposób zachowania w Niemczech jednego z prominentnych posłów do Parlamentu Europejskiego. Nie chcę przykładać do tego swoich \”pięciu groszy\” i roztrząsać osobliwego obrazu współczesnych Niemiec, jakiemu okazał się hołdować ów polityk. A może gdyby zamiast zawierać znajomość z dwiema buteleczkami wina na pokładzie samolotu sięgnął po książkę, zaoszczędziłby sobie upokorzenia, a nam uczucia niesmaku? Choć droga do książki może być niełatwa, nawet dla zdeterminowanych, o czym poniżej zdań kilka.
Tyle wokół narzekań na słabnącą populację czytelniczą w naszym kraju. Wymyśla się co rusz programy narodowe, które mają zaszczepić w Polakach pasję do słowa drukowanego. Wczoraj byłem w Warszawie i dysponowałem kilkoma wolnymi godzinami do godziny powrotu do Wrocławia. Dzień był iście wiosenny, jednak na długi spacer po Łazienkach nie miałem ochoty. Postanowiłem za to nadrobić trochę zaległości i popracować w jakimś zaciszu. Ponieważ znajdowałem się w pobliżu nowego gmachu Biblioteki Uniwersytetu Warszawskiego, więc nie pozostawało mi nic innego, jak wpaść z wizytą. Niestety, kiedy po oddaniu płaszcza i torby w szatni, zadowolony zmierzałem ku czytelni, na mej drodze stanął czujny strażnik. Zażądał okazania karty bibliotecznej. Na nic się zdały moje tłumaczenia, że jestem przejazdem, że mogę zostawić legitymację służbową, że krzesło zajmę tylko na trochę itd. Jeszcze bardziej zaskoczył mnie bibliotekarz, który pełnił tam dyżur. Ale po kolei.
Wydawało mi się, że jako pracownik naukowy jednej z polskich uczelni nie będę miał większego problemu, by skorzystać z czytelni każdej biblioteki uniwersyteckiej w świecie. Dotąd nie miałem żadnych problemów. Każda z nich stała dla mnie otworem, nawet na kilka godzin. Nie wymagano ode mnie wykupienia jakiś dodatkowych kart, załatwiania wielkich formalności.
W bibliotece głównej Uniwersytetu Warszawskiego jest jednak inaczej. Sam budynek jest ładny, nowoczesny, nęci ogrodem na dachu i dostępem do półek. Małe księgarnie, stragany z książką antykwaryczną. Zmęczeni lekturą czytelnicy mogą wypocząć przy niezłej kawie i zjeść smaczne ciastko. Jednak na tym kończą się te zalety. Gość z zewnątrz, nie legitymujący się kartą biblioteczną, jest wrogiem numer 1. Już strażnik daje do zrozumienia przy wejściu do czytelni, że nie spełniam warunków. Na nic wyjaśnienia, że ja tylko na chwilę i mogę w zastaw zostawić dokument, czyli legitymację służbową Uniwersytetu Wrocławskiego. O wyjaśnienia pytam dyżurującego bibliotekarza. Ten również niewzruszony jak skała. Powinienem wykupić kartę biblioteczną za 10 zł. i właściwie nie zawracać mu więcej głowy, bo jest regulamin, przepisy, a on je tylko wykonuje. Ponieważ siedział przy wejściu do czytelni przed komputerem, na który zerkał co rusz, poczułem w końcu wyrzuty sumienia, że mu przeszkadzam „głupimi” pytaniami.
Stwierdziwszy to, nie odczuwałem już najmniejszej chęci wspomagania budżetu biblioteki 10 zł. Musiałem więc odejść z niczym. Gdy opuszczałem ten przybytek mądrości, przypomniał mi się błyskotliwy esej Umberto Eco o bibliotece. Czytałem go już dawno, ale w swoich zbiorach bibliotecznych odszukałem go w miarę szybko. Eco nakreślił 19-to punktowy wzorzec złej biblioteki. Niektóre fragmenty wydały mi się bardzo znajome. Zacytuję jeden z nich: \”(…) w sytuacji idealnej czytelnikowi nie powinno przysługiwać prawo wstępu do biblioteki; zakładając jednak że wtargnął, nadużywając w małostkowy i mało sympatyczny sposób swobód przyznanych mu na podstawie zasad roku 1789, które jednak nie zostały jeszcze przyswojone przez zbiorową wrażliwość, w żadnym razie nie może i nigdy nie będzie mógł mieć dostępu do półek z książkami – poza pośpiesznym przemknięciem przez bibliotekę podręczną\”.
Gdybyż chociaż dopuszczono mnie do działu podręcznego!
Zob. Umberto Eco, O bibliotece, z włoskiego przełożył Adam Szymanowski, Warszawa 2007.
Chciał profesor być jak Indiana Jones w Bibliotece poszukujący wejścia do grobowca – jednego z braci strzegących „Świętego Grala” (dla nie wtajemniczonych polecam fragment z cz. III przygód Indiana Jonesa pt. Ostatnia krucjata). Analizując przygodę biblioteczną profesora z pewnością, mam takie wrażenie, była to udana próba udaremnienia przez pracowników biblioteki „rozbicia posadzki” – jak miało to miejsce w filmie. A całkiem poważnie miałem kiedyś podobną sytuację tyle, że w BN-ie. I wówczas zmuszony zostałem do nabycia legitymacji czytelnika. Raz skorzystałem z katalogu Biblioteki a legitymacja pozostała na całe życie-bezcenne. Przypadek o którym czytamy w blogu nie jest więc odosobnionym przypadkiem dla naukowców z poza Warszawy. Tak już chyba tam jest…