Pretekstem do napisania tego tekstu był jeden z wpisów na twitterze kolegi z Poznania. Pytał, czy biegam przed pisaniem tekstów, czy po. Szczerze mówiąc, nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Z mojego punktu widzenia nie jest ważne, czy przed czymś, czy po czymś, a raczej kiedy i jaki dystans. Na ile to jest możliwe staram się co dwa dni „wykroić“ godzinę, by się trochę poruszać, fizycznie zmęczyć. Zauważyłem, że jest to konieczne. Trzeba robić przerwy w statycznej na ogół egzystencji, pędzonej w zamkniętych pomieszczeniach, wyjść na świeże powietrze, siłownię lub basen.
Od niedawna biegam wieczorem. Dzień jest już wyraźnie krótszy i szybko robi się ciemno. W ciągu dnia niewiele się ruszam. Większość czasu spędzam przy biurku i komputerze. Do tego dochodzą jakieś telefony, spotkania, konferencje, jazda samochodem. Typowy żywot człowieka siedzącego naszych czasów. Kilka lat temu przyzwyczaiłem się jednak do w miarę regularnej aktywności fizycznej i po prostu po dniu w fotelu tęsknię za ruchem.
Skompletowałem sobie ubranie dostosowane do pory roku i pory wyjścia w teren. Zakładam kamizelkę odblaskową oraz lampkę na czoło. Jest bardzo praktyczna, bateria starcza na długo, a kąt padania światła można regulować.
Mam już swoje przetarte szlaki. W pobliskim lesie wytyczono jakiś czas temu ścieżkę dla biegaczy. Postawiono tablice z odległościami. Niestety, w lesie budowane są teraz nowe drogi wewnętrzne i trasa dla biegaczy częściowo została zniszczona. Trzeba kluczyć i omijać wykroty i wykopy. Mimo tych utrudnień bieganie wśród drzew daje dużą satysfakcję. Oświetlone poruszającym się źródłem światła wyglądają niesamowicie. Od czasu do czasu w ciemności świecią się jakieś oczka. Zakładam, że lisa…
Trasę biegu zapisuję z pomocą gps. Potem mogę ją sobie odtworzyć w komputerze. Przetestowałem różne programy, zanim wybrałem dla mnie najlepszy. Po zalogowaniu się i transporcie moich danych na ekranie komputera wyświetlają się różne informacje. Ktoś może powiedzieć, że to zbędny gadżet, zabawki niepotrzebne prawdziwemu biegaczowi (tylko on, zdarte podeszwy i pokonane kilometry…). Jednak dane te nie tylko mówią o długości trasy, prędkości, ale też można je zestawić z innymi wynikami.
Może to nic, jednak poprawa „parametrów“ motywuje mnie do kolejnego wysiłku. Moimi wynikami mogę dzielić się także z innymi za pomocą portali społecznościowych. Jakiś czas temu przeczytałem jeden z podręczników na temat korzystania z Twittera. Jego autor, Eryk Mistewicz, podawanie wyników w bieganiu uznał za czynność bardzo stymulującą. Jak widać, na mnie to działa. Czyżby zamiłowanie do współzawodnictwa?
Po uzupełnieniu płynów (natury różnej…), znów można usiąść do komputera czy rozlokować się w fotelu z książką. Robię to z jakimś większym przekonaniem. Dotleniony mózg wydaje się sprawniej pracować. Znana łacińska sentencja, umieszczona w tytule tego wpisu znajduje swe pierwszorzędne potwierdzenie. Marzenie? Może w przyszłym roku odważę się pobiec w półmaratonie. Kto wie? Tak więc, historycy nie tylko do piór!