70-rocznica zakończenia II wojny światowej zachęca do różnych dyskusji. W następnych dniach będzie wiele okazji do wypowiadania się na ten temat. Ukazało się kilka ciekawych publikacji rocznicowych, odbędą się ważne konferencje i dyskusje. Dziennikarka dpa, Eva Krawczyk zadała mi kilka pytań, na które odpowiedź po polsku postanowiłem zamieścić na blogu. Niemiecka wersja jest już dostępna w sieci. Tekst zilustrowałem fragmentami wystawy plenerowej „Wiosna w Berlinie“, którą można oglądać w różnych punktach miasta.
Maj 1945 to był koniec Breslau a początek Wrocławia, jakie znaczenie w Pana doświadczeniu ma ta szczególna historia miasta dla dzisiejszych mieszkańców i ich tożsamości?
Wydaje mi się, że traktujemy ją jako taki znak wyróżniający, coś co sprawia, że dzieje miasta i jego mieszkańców są bardziej intrygujące, ciekawsze; że mogą mieć znaczenie nie tylko dla nas, ale i dla całej Europy, może nawet świata. 1945 r. uznajemy oczywiście za koniec i początek, za fundamentalną cezurę. Z drugiej jednak strony cały czas podkreślamy, że mimo wszystkich zmian i różnic, jest to historia tego samego miasta. Nasza narracja o Wrocławiu to przecież historia z happy endem: gruzy, strach, nienawiść, obcość z biegiem czasu znikły; miasto przetrwało, a po dekadach odnalazło własny, nacechowany otwartością klucz do swej skomplikowanej przeszłości. 1945 r. pozostaje ważny, ale nie jest dogmatycznie traktowany jako jedyny początek naszej opowieści o Wrocławiu i nas samych.
Kiedyś władze komunistycznie miały taki slogan, że kamienie Wrocławia i Szczecina „mówią po polsku”. Od kilka lat młodzi Polacy na Dolnym Śląsku, Pomorzu, Mazurach itd. zajmują się śladami dawnych mieszkańców, sprzątają poniemieckie cmentarze. Jak Pan tłumaczy to zainteresowanie i dbałość o „obcą“ przeszłość?
To zainteresowanie widoczne było już znaczenie wcześniej. Nie jest to sprawa ostatnich kilku lat. Obserwujemy je od dwóch dekad, choć oczywiście początkowo było to dość elitarne zjawisko. Przejawia się w popularności różnych wydawnictw o historii lokalnej czy wystaw w muzeach regionalnych, w powstawaniu stowarzyszeń i rozwijaniu różnych inicjatyw związanych z poznawaniem i ochroną dziedzictwa historycznego. I to nie tylko w dużych miastach, ale w miasteczkach, a nawet wsiach naszego regionu. Przeszłość ich małych ojczyzn jest przez młodych ludzi postrzegana przede wszystkim jako ciekawa, warta poznania. Pojmują ją jako historię konkretnego miejsca i ludzi. Nie oceniają przez pryzmat dziejów narodowych i związanego z nim kanonu wartości, choć przecież go nie odrzucają. Bycie Polakiem nie oznacza dla nich, że niemal nic co wydarzyło się tu przed 1945 r. nie jest warte poznania czy szacunku. Ta historia jest dla nich przede wszystkim bliska i w jakiś sposób „wyobrażalna”, bo jej materialną schedę znają i wśród niej żyją. Etykieta „obcości narodowej”, „poniemieckości” przestała być aktualna, nie wpływa na odbiór. Naszym doświadczeniem jest przecież otwartość granic, wymiana i kontakty, podkreślanie wspólnoty europejskiego dziedzictwa i stylu życia, ale także docenianie lokalności, rozwijanie tożsamości związanej z miejscem urodzenia i zamieszkania. Te wartości ludzie chcą także praktykować w swoim najbliższym otoczeniu, np. ratując starą kapliczkę, czy umieszczając tablicę poświęconą dawnym mieszkańcom spoczywającym na lokalnym cmentarzu.
W kampaniach wyborczych „dziadek z Wehrmachtu” albo groźba powrotu Niemców straciły już swoją wymowę, swój efekt. Czy to już jest polska-niemiecka normalność, czy coś jeszcze pozostaje do zrobienia w dwustronnych relacjach?
Próby instrumentalizowania historii ciągle istnieją, ale wpływ takich działań na społeczeństwo jest już niewielki. Od lat potwierdzają to badania opinii publicznej. Jest to oczywiście wynik dobrych stosunków z Niemcami w ostatnim ćwierćwieczu, skutek naszego uczestnictwa z życiu Europy, ale także efekt upływu czasu. Pokolenia, dla których ostatnia wojna była żywym doświadczeniem, już odchodzą. Nie oznacza to, że kolejne nie chcą nic o wojnie i jej zbrodniach wiedzieć, ale też nie zamierzają widzieć wzajemnych relacji tylko przez pryzmat już tak odległych wydarzeń. Nasze dwustronne relacje od płaszczyzny państwowej po ludzką są więc normalne, co nie oznacza że idealne, czy bezproblemowe. Takich przecież nigdzie nie ma. Częściej jednak współdziałamy niż rywalizujemy, a jakieś dzisiejsze spory czy różnice związane są z bieżącymi problemami. Historia rzadko rzuca na nie swój cień. Niewątpliwie i dla Polaków, i dla Niemców nadal wspólnym celem powinno być zabezpieczenie pokoju w Europie, rozwój europejskiego współdziałania, wzmacnianie struktur jednoczących Europę. Powinniśmy też skuteczniej promować kulturę sąsiada: polską w Niemczech, niemiecką w Polsce; rozwijać kontakty młodych ludzi. Interesy gospodarcze, choć ważne, to nie wszystko.
Dyskusja o Centrum Wypędzonych kilka lat temu wyzwoliła dyskusję, czy Niemcy w ogóle mają prawo do statusu ofiary. Jak Pan to widzi? Czy jest to nadal temat, np. przy wspominaniu zakończenia wojny, w dyskusjach w mieście lub ze studentami?
Temat ten pojawia się, ale chyba już nie wzbudza tak wielkich emocji. Status ofiary pewnych wydarzeń nie oznacza przecież pozbycia się czy odrzucenia statusu sprawcy czy winnego. Za oczywiste uznaje się, że przyczyną cierpień i krzywd samych Niemców były wydarzenia z lat 1933-1945, które zainicjowało przejęcie władzy w wyniku demokratycznych procedur przez Adolfa Hitlera. Nazizm swą zbrodniczą działalność rozpoczął od dyskryminacji i prześladowań własnych obywateli, by po 1939 r. bezwzględnie realizować politykę podboju, eksterminacji, wreszcie ludobójstwa wobec wielu innych narodów. Niemieckie społeczeństwo zapłaciło straszną cenę za reżym, na którego powstanie – przynajmniej w dużej części – wyraziło zgodę i który popierało z różnych przyczyn do samego końca. To są rzeczy podstawowe, które nie muszą eliminować współczucia dla zwykłych Niemców, których dosięgła groza i okrucieństwo wojny w ostatnich jej miesiącach. Wszyscy jednak pamiętamy, że Europa i świat wiosną 1945 r. płonęły i krwawiły już od niemal sześciu lat. Niemcy byli znienawidzonym wrogiem, a litość czy współczucie były w tych czasach towarem deficytowym.
W jaki sposób mieszkańcy takich miast jak Wrocław, którzy są spadkobiercami wysiedlonych z utraconych wschodnich terenów Polski, mogą być mostem w debatach polsko-niemieckich o historii wysiedleń?
Oczywiście poprzez przypominanie i informowanie o swym doświadczeniu utraty i wykorzenienia, ale także poprzez pokazywanie, jaką drogę pokonaliśmy, by znaleźć we Wrocławiu nowy dom i go pokochać, by zbudować dla siebie nową identyfikację. Równie ważne jest manifestowanie akceptacji własnego pogodzenia z historią, ze stratami i niesprawiedliwością, które nam przyniosła. Rozwijając dobre stosunki z Litwą, Ukrainą czy Białorusią, z mieszkańcami tych państw dowodzimy przecież, że – choć pamiętamy o miejscu ziem utraconych w naszej historii – potrafimy ułożyć sobie z nimi normalne relacje i że szanujemy także ich prawo do nazywania tamtych obszarów ojczyzną. To jest najlepsze lekarstwo na ewentualne zagrożenia wynikające ze złowrogiego dziedzictwa „wieku wypędzeń”.