Do Villi Borghese podchodziliśmy kilka razy. Za pierwszym razem zabrakło biletów, za drugim wolny był tylko jeden. Tym razem postanowiliśmy zamówić je wcześniej przez internet (przełykając 2 euro opłaty manipulacyjnej do każdego i tak drogiego biletu). W dzień wizyty wyruszyliśmy wcześnie, by się nie spóźnić. Obowiązują bowiem wyznaczone godziny wejść. Nagrodą za wyjątkowe zdyscyplinowanie był wszakże widok zamkniętych na głucho drzwi, gdyż na miejscu znaleźliśmy się prawie godzinę przed czasem. Ale kwadrans przed otwarciem galerii przed pałacykiem było już wielu chętnych, w tym kilka grup szkolnych. Zwiedzić to muzeum koniecznie warto, choć trzeba się liczyć z niespodziankami.
Villa Borghese leży na obrzeżach historycznego centrum Rzymu w pięknym parku (można mieć jednak wiele zastrzeżeń do stanu jego utrzymania). Przez stulecia ten znany i wpływowy rzymski ród zgromadził prawdziwe skarby kultury włoskiej. Tutejszych zbiorów mogą pozazdrościć największe muzea świata. Toteż kolekcja cieszy się wielkim powodzeniem. Bilety trzeba rezerwować z wyprzedzeniem, bo muzeum reguluje dzienną liczbę gości. Zwiedzający mają do dyspozycji dwa piętra willi. Na parterze wystawiono rzeźbę od antyku po początek XIX w. Szczególną uwagę gości przyciągają prace Giovanniego Berniniego.
Zwłaszcza jedna z nich, porwanie Prozerpiny przez Plutona, zachwyciła i mnie i chyba większość zwiedzających. Nawet jeśli ktoś nie interesuje się artyzmem Berniniego, nie lubi historii o antycznych bogach i herosach, to i tak musi podziwiać jego zadziwiającą sprawność w obróbce marmuru. Rzeźbiarz, przypominając brutalną mitologiczną historię, oddał nie tylko jej dramatyzm, rozpacz porywanej do Hadesu młodej kobiety, ale – jeśli można tak to ująć – plastykę ciał. Paradoksalnie, w kamieniu może oddać delikatność, miękkość, wrażliwość ludzkiej istoty.
W odróżnieniu od muzeów, które dotąd zwiedzaliśmy, Villa Borghese wyróżnia się układem i porządkiem. Widać, że każdy szczegół wystroju został przemyślany, nic nie jest przypadkowe. Bardzo udane jest połączenie dzieł rzeźbiarskich z malarstwem. Na tym parterze można też podziwiać dzieła Caravaggia. Nas ujęło szczególnie nie wielkoformatowe dzieło, lecz skromnych rozmiarów studium martwej natury. Artyście udało się oddać niezwykle wiernie kosz z owocami. Nie jest to jednak reklama oferty handlarza zieleniną, a takie wrażenie robią często inne dzieła tego typu, lecz kompozycja swobodnie ułożonych owoców, liści, których naturalność oddają także plamy czy pierwsze oznaki więdnięcia gdzieniegdzie już widoczne. Gra świateł jest zachwycająca.
Pierwsze piętro poświęcono wyłącznie malarstwu. Znaleźć tu można dzieła malarstwa od średniowiecza po XVII wiek. Dominują włoscy mistrzowie pędzla, ale zdarza się i Cranach, i van Dyck. Sale podzielono chronologicznie i według szkół.
Na zwiedzanie przewidziano dwie godziny. W zupełności wystarczy to dla większości gości, choć pewnie dla szczególnie zainteresowanych lub specjalistów czasu jest za mało. Zaskoczeniem dla nas był całkowity zakaz fotografowania. To stosunkowo rzadkie ograniczenie, którego nie tłumaczą wymogi bezpieczeństwa dzieł. Można przecież wyłączyć lampy błyskowe. Niestety, muzeum nie informuje o tym, przynajmniej takiego zakazu nie znalazłem w dostępnych materiałach, nie powiedziano mi też o nim w szatni. Poznałem go dopiero przy kontroli biletów, co zmusiło mnie do powrotu do przechowalni rzeczy.
Pierwszym wytłumaczeniem jest zamiar nakłonienia zwiedzających do korzystania z ofery muzealnego sklepu. Nie jest ona jednak zbyt bogata. Być może prawdziwym, choć idealistycznym, powodem był zamiar zmuszenia widza do skupienia się na samym dziele, a niej na wykonaniu dobrej jego fotografii. Rozkoszowanie się jego wartością estetyczną rzeczywiście okazało się jakby łatwiejsze, gdy wyeliminowane zostało śledzenie parametrów technicznych obiektywu.
Zwiedzający wędrowali zatem po muzeum bez swych wydawałoby się nieodłącznych akcesoriów: smartfonów, aparatów fotograficznych, czy plastikowanych kijków do selfie. Zobaczyłem za to bloki rysunkowe w użyciu! Spotkaliśmy bowiem grupy uczniów, którzy pod okiem nauczyciela stawiali nieśmiało pierwsze kreski, próbując w szkicownikach zmierzyć się z dziełami Berniniego.
Inni uczniowie – dominował język francuski (ferie?) – słuchali z przejęciem opowieści nauczyciela. W uszach mieli słuchawki, a na szyjach zawieszone niewielkie nadajniki. Trzeba było zobaczyć gestykulację nauczycieli! Widać było ich przejęcie, zaangażowanie. Żaden z uczniów nie miał komórki/smartfona w ręku, każdy z nich posiadał za to zeszyt i notował (czyżby każdy z nich miał potem napisać sprawozdanie?). W tym miejscu zaczęliśmy się zastanawiać, jak postąpiliby nasi uczniowie. Znamy bowiem pewnego gagatka (pozdrawiamy go serdecznie!), który na widok zwykłej kartki i ołówka poczułby na plecach dreszcz przerażenia…
Spacerując kilka godzin później po mieście trafialiśmy często na kolejne grupy nastolatków, którzy z blokami w ręku rysowali zabytki, albo notowali w zeszytach słowa nauczyciela.
Park w stylu angielskim wokół willi sprawia wrażenie nieco zaniedbanego. Niektóre ścieżki zarastają, a pomniki dawnych sław pokrywają się osadem. Kochają go jednak biegacze i psy, dla których wyznaczono specjalne części do „wybiegania się“. Znajduje się tu także kilka poloników, na który przybysz znad Odry i Wisły winien zwrócić uwagę. Na obrzeżach parku przed laty odsłonięto pomnik Henryka Sienkiewicza, a jedną z ulic nazwano nazwiskiem jednego z naszych romantyków, Adama Mickiewicza. Jest jeszcze willa niegdyś należąca do bratanka naszego ostatniego króla, ale tym razem do niej nie dotarliśmy.
Wybraliśmy wspaniały widok na Rzym ze wzgórza Pincio. Potem zejście w dół na Piazza del Popolo. Tędy w 1633 r. wjeżdżało do wiecznego miasta z wielką pompą i sarmackim przepychem polskie poselstwo na czele z Jerzym Ossolińskim. Ponoć konie gubiły złote podkowy ku zachwytowi rzymskiej gawiedzi…