Od kilku tygodni jestem w stałym pościgu za kolejnymi zadaniami, sprawami do załatwienia lub chociaż odfajkowania. Jedno zadanie goni u mnie drugie. Niekończąca się lista spraw zaczęła już prowokować pytania, czy czas nie przecieka mi przez palce, czy potrafię sobie organizować pracę. Muszę przyznać, że jednym z powodów moich kłopotów z zarządzaniem czasem jest korzystanie z różnych mediów społecznościowych. Jeśli się chce aktywnie uczestniczyć w różnych debatach, orientować się w wydarzeniach z naszej działki, trzeba na to poświęcić sporo czasu. A może to raczej kwestia pewnej dyscypliny? Jestem fanem technologicznych nowinek i właśnie jedną z nich potraktowałam jako lekarstwo na moje przypadłości. To tzw. focus. Można ustawić w nim godziny korzystania z różnego rodzaju internetowych czy komputerowych rozpraszaczy. Dzisiaj postanowiłem zrobić eksperyment. Już na wstępie przyznaję, że udało mi się podołać wyzwaniom tylko częściowo.
Mens sana in corpore sano
Pretekstem do napisania tego tekstu był jeden z wpisów na twitterze kolegi z Poznania. Pytał, czy biegam przed pisaniem tekstów, czy po. Szczerze mówiąc, nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Z mojego punktu widzenia nie jest ważne, czy przed czymś, czy po czymś, a raczej kiedy i jaki dystans. Na ile to jest możliwe staram się co dwa dni „wykroić“ godzinę, by się trochę poruszać, fizycznie zmęczyć. Zauważyłem, że jest to konieczne. Trzeba robić przerwy w statycznej na ogół egzystencji, pędzonej w zamkniętych pomieszczeniach, wyjść na świeże powietrze, siłownię lub basen.
Opera w Sydney
Już widzę zdziwione miny po przeczytaniu tytułu tego wpisu. Co go znowu wzięło, gdzie go pognało?! Nic z tych rzeczy. Wczoraj otrzymałem e-mailem podsumowanie mojej rocznej aktywności na blogu. I to jest własnie temat sylwestrowego wpisu. Ale co z tym ma wspólnego Sydney?